W co gracie w weekend? #459: Metro 2033 Redux i Planetarian - Marzenie małej gwiazdy Wersja HD
Panta rhei. Te słynne słowa wypowiedział kiedyś Heraklit z Efezu. Znaczą one mniej więcej tyle, że wszystko płynie. Słynny filozof powiedział także, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Ktoś może oczywiście twierdzić, że jak to, przecież jeśli wejdziemy do Wisły w tym samym miejscu, to przecież robimy dokładnie to samo, co wcześniej. W znaczeniu dosłownym może i tak. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę fakt, że rzeka zawsze płynie, nigdy nie będąc w tym samym miejscu, to jeśli nawet wejdziemy do niej drugi raz, to wchodzimy już do innej rzeki.
Gdyby dalej nikogo to nie przekonywało, to użyję jeszcze innych przykładów do potwierdzenia prawdziwości tych słów, a będą nimi dwie gry wideo, w które już kiedyś grałem. Zaraz udowodnię Wam, że nawet grając w nie ponownie, nie robię tego samego.
Metro 2033 Redux (PC)
Do Metro 2033 podchodziłem jak do jeża. Zawsze coś stawało mi na przeszkodzie w jego ukończeniu. Taki stan trwał lata. Przeczytałem książkę, na której wzorowana jest gra, zcalakowałem Metro: Last Light, a czasu na pierwszą grę wideo w tym postapokaliptycznym rosyjskim uniwersum nie miałem w zasadzie wcale. Wszystko zmieniło się wtedy, gdy dotarłem w tej ukraińskiej produkcji do ulubionych momentów znanych mi z książki. Powiedziałem sobie, że teraz albo nigdy, i w końcu zobaczyłem na oczy to, co wcześniej sobie tylko wyobrażałem. Kilka rzeczy z gry bym zmienił, ale uważam, że twórcy i tak postarali się przy tej egranizacji.
Kiedyś za alfę i omegę światów postapo uchodził Fallout. Wszyscy jednak wiemy, że ostatnia, sieciowa odsłona tego cyklu nie jest do końca tym, czego oczekują jej fani. Zresztą nawet gdyby pojawiła się dobra singleplayerowa odsłona tej serii, to znowu mielibyśmy do dyspozycji jakąś miejscówkę w USA, ckliwe piosenki miłosne z lat trzydziestych ubiegłego wieku, supermutanty, Bractwo Stali itd. To dobrze i źle zarazem, no bo ileż można w kółko wałkować to samo miejsce akcji? Setting postapokaliptyczny jest zbyt ciekawy, żeby ograniczać go tylko do jednego kraju.
Dlatego też świat podmoskiewskiego metra okazał się tu niejako wybawieniem dla ludzi spragnionych obcowania ze światem po jego końcu w zupełnie innych realiach. Ludzie gadający po rosyjsku, anomalie, cienie, Wieża Ostankino, czy filtry powietrza do pękających od uderzeń masek przeciwgazowych to coś, czego nigdy nie zobaczymy w żadnym Falloucie, nawet jeśli będzie to najlepsza jego część.
W Metrze 2033 bardzo podoba mi się ukryty system karmiczny, oceniający nasze poczynania, który w konsekwencji decyduje o tym, jakie zakończenie zobaczymy na końcu gry. Żeby zobaczyć to dobre zakończenie trzeba zaliczyć ponad połowę dobrych uczynków, takich jak podzielenie się nabojem z żebrakiem, słuchanie poleceń naszych towarzyszy, czy też przenikanie niepostrzeżenie pomiędzy wrogami, zamiast mordowania ich z zimną krwią.
Dywany na ścianach, świnie w zagrodach, czy Burbon powtarzający Artemowi, żeby nie jadł żółtego śniegu to coś co czyni klimat tego fpsa czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym.
Jeśli ogarnięcie Metro 2033 na każdy możliwy sposób to dla nas zbyt mało, to zawsze można jeszcze sprawdzić Metro 2033 Redux.
Co też niedawno uczyniłem. Przez wiele lat myślałem, że Redux to zwykły remaster z podbitą rozdziałką, na którym twórcy chcieli znowu zarobić, co stało się plagą w czasach PS4. I tu przeżyłem mały szok, bo Metro 2033 Redux to najprawdziwszy w świecie remake oryginału, który został stworzony od podstaw na nowym silniku gry.
To widać w każdej chwili, jeśli mieliśmy do czynienia z obiema wersjami tego postapokaliptycznego klasyka z gatunku FPS. W jednym miejscu mamy dodatkowe pajęczyny, w innym postacie mają więcej szczegółów lub jest ich po prostu więcej niż w pierwowzorze, broń, potwory, czy stare miejscówki wszystkie są przyodziane w nowe szaty, a sam gunplay został znacząco poprawiony i nie jest już taki siermiężny jak kiedyś.
Warto było wrócić do tego świata, bo bardzo wypiękniał od kiedy spotkałem Artema pierwszy raz i zobaczyłem jak ze zwykłego chłopaka z jednej z podmoskiewskich stacji stał się tym, o czym zawsze marzył, a więc pierwszorzędnym stalkerem, któremu niestraszni są żadni mutanci, faszyści, komuniści, czy bandyci żerujący na niewinnych ludziach.
Planetarian: Marzenie małej gwiazdy - Wersja HD (PC)
Planetarian był mi potrzebny. Potrzebowałem takiego krótkiego odpoczynku od dłuższych pozycji, przy których siedzę już od lat.
Nie spodziewałem się niczego szczególnego od mistrzów wyciskaczy łez z Visual Arts/Key.
Autorzy Clannada i Kanonu słyną ze szkolnych opowieści, w których bohaterowie mają często jakieś problemy sercowe. Dlatego też niemałe było moje zaskoczenie po odpaleniu tej gry. Nigdy bym się nie spodziewał po tej firmie, że zagram w produkcję z takim settingiem. Spodobało mi się to, co zobaczyłem i z ciekawości brnąłem w dalsze wydarzenia tej kinetycznej powieści wizualnej, a więc takiej, która nie posiada żadnych wyborów.
Sama fabuła była dosyć przewidywalna. To studio tak po prostu ma. Nie uważam tego za wadę, bo to tak jakbym złościł się na to, że strzelamy w jakimś fpsie.
Planetarian jest moim pierwszym calakiem wśród produkcji Key, ale to wynika z tego, że jest po prostu banalny. Żeby go zdobyć wystarczy ukończyć krótki wątek główny i zajrzeć do galerii z grafikami i muzyką.
Tytuł przeszedłem już rok temu, ale warto było doń wrócić, gdyż od tamtej pory doczekał się fanowskiego spolszczenia, całkiem udanego zresztą, i jest to bodajże pierwsza przetłumaczona produkcja tego studia, bardzo ważna, gdyż bez pierwszych kroków stawianych przez studio Key przy okazji Planetariana ich najnowszy hit, Heaven Burns Red, mógłby nigdy nie powstać, co byłoby ogromną stratą dla ludzkości.
Uwielbiam tą chemię, która rodzi się między mrukliwym złomiarzem szukającym jakichś ciekawych fantów do wymiany i przesłodką robotką, dbającą o swoje ukochane planetarium, nawet pomimo faktu, że cały otaczający ich świat został doszczętnie zniszczony a niewielkiej garstce ludzkości, której udało się przetrwać wciąż tylko wojny i grabieże w głowach.
Niby grałem już w te gry. Niby już o nich pisałem, ale przecież jeśli gramy w nowe lub odmienione wersje ulubionych pozycji, to nie robimy tego, co już kiedyś wcześniej robiliśmy. Każdą znaną nam grę można przecież odkrywać na nowo. Do każdego słowa, które kiedyś już wypowiedzieliśmy albo przekuliśmy w treść recenzji czy bloga można dodać kolejne, stanowiące dowód na poszerzenie naszej wiedzy.
I tym optymistycznym stwierdzeniem chciałbym zakończyć. Do następnego razu. Trzymajcie się ciepło.
Komentarze
Prześlij komentarz