W co gracie w weekend? #8

[Blog opublikowany na ppe.pl 19 lipca 2013r. Choć nie jest to mój najlepszy blog, to jest on punktem zwrotnym mojego blogerskiego fachu. Po raz pierwszy odszedłem od schematu w co gracie z neo.go.pl, czyli wymieniania jedynie ogrywanych gier. Doszedłem do wniosku, że mój własny styl zapewni mi jedynie krytyczne podejście do ogrywanych produkcji w formie opisowej. Wszystko zaczęło się od tego, że Tomb Raider z 2013r. mnie zawiódł.]

Witajcie. Mijający tydzień upłynął mi na próbie zdefiniowania tego, czym jest nowy Tomb Raider oraz dwóch rzeczy, które mnie bardzo pozytywnie zaskoczyły w świecie gier.
Mam bardzo mieszane odczucia odnośnie nowego Tomba. Z jednej strony jest to dobra strzelania o żądnej krwi Larze, która zabija na prawo i lewo, uważając się za tą dobrą. Z drugiej strony jest to brzydszy klon Uncharted, gdzie nawet trofea są żywcem zerżnięte z serii Naughty Dog.

Nie ma już w tej grze zagadek, bo jest ona kierowana do debili, którzy nie myślą. Uruchom instynkt i gra przejdzie się sama. Na co komu zagadki, skoro gra jest najeżona wymianami ognia i skryptami kończącymi się  koniecznością naciśnięcia jednego przycisku, bo zginie nam bohaterka? Nie więcej niż jeden przycisk, bo nowe pokolenie graczy nie grało w Shenmue i mogłoby się pogubić szukając kilku przycisków na padzie podczas sekwencji QTE. Szukanie skarbów? Że co? Wystarczy opróżnić jakąś jaskinię, które nie wiadomo czemu nazywane są tutaj opcjonalnymi grobowcami i znajdźki pojawiają się same na mapie. Gra powstała parę lat po pierwszym Uncharted i ma gorszą oprawę audiowizualną od rzeczonego tytułu. To nie czasy PSone, gdy po wyjściu Soul Reavera człowiek zastanawiał się, jak to niby wszystko tak wygląda i do tego jeszcze działa? System osłon jest skopany. Nie dali nawet przycisku, żeby do nich przylgnąć. A znajomy i tak twierdzi, że to przygodówka. Ta gra to żaden TR, już bardziej Boobscharted lub The Lost: Bloodthirsty Lara's Story. Że też nikt nie podał do sądu twórców za opowiadanie bajek o tym, czym ten reboot nie będzie.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten tytuł, bo nowe przygody młodziutkiej Lary są naprawdę ciekawe. Możemy rozwijać jej broń, ekwipunek oraz umiejętności i pod tym względem Uncharted nie ma tu żadnych szans. Historia jest bardzo mroczna i opowiada o japońskej Królowej Słońca, bohaterowie są świetnie nakreśleni, a w szczególności Roth. Drugą część niech zrobią o nim i nazwą ją Roth Rider. I tak się sprzeda. Motyw ze zdobywaniem nowego sprzętu, który umożliwia nam postępy w fabule rzeczywiście się sprawdza. Wyspa jest pełna szaleńców do ubicia a sama Lara jest taka, jaką chcieli, żeby była ludzie z Crystal Dynamics, bardzo ludzka. Nie zawsze jej wszystko wychodzi.
 
Właśnie z takimi mieszanymi uczuciami zamierzam poznawać dalsze koleje losu Lary w ten weekend. Czasu jest mało, więc w Morrowinda (mój Argończyk ma trzynasty poziom) i Lost Odyssey pograłem już wcześniej. Ktoś się zastanawiał, czy warto grać w jrpga od Mistwalkera? Warto. Ta japońska produkcja ma więcej wspólnego ze starszymi odsłonami Final Fantsy, niż ostatnia część cyklu od Square Enix. Opowiadania o przeszłości Kaima Argonara są rewelacyjne, spowalniają tempo rozgrywki, ale wypływa z nich bohater, z którym łatwo będzie się nam zżyć. A poza tym jest jeszcze Jansen, który gada za dwóch.

W Star Ocean: Last Hope International mam już cztery postacie z maksymalnym 255. poziomem. Są to:
Reimi

Myuria

Arumat

oraz Edge.

Jestem zatem w połowie drogi. Jeszcze tylko Lymle, Meracle, Bacchus oraz Sarah i TLH pojedzie na długie wakacje lub przejdzie na emeryturę

W XCOMie udało mi się ostatnio schwytać żywego kosmitę, więc powinno to zwiększyć szanse organizacji powołanej do chronienia Ziemi w walce z obcym najeźdźcą.
W The Legend of Zelda: Skyward Sword szukam już Trójsiły w Skylofcie i jestem mocno zdziwiony, że gra od Nintendo doprowadziła mnie do wniosku, że pierwsze wrażenie nie jest wcale najważniejsze, bo to nie jest tak, że jak ktoś był wobec ciebie palantem, to będzie nim cały czas.

We wstępie wspomniałem o dwóch zaskoczeniach.

Pierwszym jest Castlevania: Portrait of Ruin. Otóż wyobraźcie sobie, że po pokonaniu dwóch bossów można zobaczyć w grze Konami napis Koniec Gry i nigdy jej nie ukończyć lub ukończyć ją na zły sposób, jak kto woli. Okazuje się, że bez jednego przedmiotu nie poznamy końca tej historii. Rewelacja. A najlepsze jest to, że kiedy przygotowywałem się do ostatniej walki okazało się, że muszę zwiedzić jeszcze cztery obrazy, bo gra składa się z zamku Drakuli i obrazów (każde miejsce to dodatkowe 100%), które są odrębnymi światami. Można w niej mieć aż 1000% odkrytej mapy. Dla mnie bomba.
Drugim zaś zaskoczeniem jest Chrono Cross. Oj, w życiu bym się nie spodziewał tego, co zajdzie w Forcie Dragonia, a żeby tego było jeszcze mało, to do "Serge'a" dołączyła w końcu Harle. Hura!

Nie wiem, czy dam radę włączyć połowę z ww gier, a na dodatek kumpel nienawidzi od wczoraj Demon's Souls, więc mu chyba pomogę. Tęskniłem za boletaryjskim multi. Pytam się go, czy przeszedł już mgłę a on na to, że tak. Chwale zatem jego postępy, na co on mi, że zabił go wybuch beczek. Ja w śmiech i ze słowami "Witaj w Boletarii."  I tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszy wpis.

A jeszcze jedno, w co gracie w weekend?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja gry Wo Long: Fallen Dynasty Complete Edition - Soulslike w klimatach starożytnych Chin

W co gracie w weekend? #205

Pięć powodów, dla których warto zagrać w Wo Long: Fallen Dynasty