W co gracie w weekend? #196
squaresofter 06.04.2017, 00:07
1406V
W co gracie w weekend? #196
Cześć. Najbardziej
chciałem pograć w Seba Fighter w ten weekend, ale skoro nie wiem kiedy
wyjdzie ten Wiedźmin-killer, to muszę zadowolić się graniem w inne gry.
Tym razem będą to Shenmue, Sonic 3D Flickies' Island, Wiedźmin 3,
Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone, SMT: Digital Devil Saga oraz
TLoZ: Ocarina of Time.
[Wpis zawiera spoilery.]
[Wpis zawiera spoilery.]
Shenmue (DC, Sega AM2, 2000r.)
Mam romans z Segą od dobrych kilku tygodni, więc tylko kwestią czasu był powrót do jednej z moich ulubionych gier z tej stajni, tym bardziej, że wspominałem o niej w ostatnim w co gracie.
Nie grałem w Shenmue prawie dwa lata i przestraszyłem się, gdy Dreamcast po dłuższym czasie nieużywania nie widział płyty z grą. Zacząłem rozpaczać, że padł w nim laser, choć nigdy wcześniej nie miałem kłopotów z konsolą Segi. Znam jednak przypadki psucia się sprzętu elektronicznego bez jego używania.
Myślałem nawet, że nie będę mógł opisać tej wyjątkowej produkcji, ale na całe szczęście po wielu nieudanych próbach uruchomienia Shenmue Dreamcast w końcu załapał płytę z grę. Mój japoński staruszek jest niczym japoński skoczek Noriaki Kasai, który po wielu nieudanych sezonach wrócił do czołówki światowej po tym, jak stuknęła mu czterdziestka na karku.
Gdy tylko odpaliłem jedną z najważniejszych gier w dorobku Yu Suzukiego ani myślałem o kontynuowaniu pogoni za mordercą ojca głównego bohatera Ryo Hazukiego. Pognałem wprost do salonu z grami, aby się zrelaksować. Najlepsze, ze jak się już najeździłem motorami w Hang On, to podszedłem do szafy grającej z muzyką znajdującą się blisko wyjścia i ku mojemu zdziwieniu jednym z utworów do wyboru był Magical Sound Shower, nad którym się rozpływałem tydzień temu w blogu. Musiałem to odpalić.
Na automatach siedziałem tak długo, że aż wybiła jedenasta w nocy i musiałem wrócić do mieszkania. Czas szybko leci, gdy dobrze się bawisz.
Zanim jednak udałem się na automaty pomogłem jednemu chińskiemu chłopakowi, któremu banda okolicznych zbirów ukradła piłkę. Zrobili to, żeby mnie zwabić w pułapkę i dać mi solidny wycisk.
Nauki ojca młodego chłopaka szukającego zemsty za śmierć swojego rodzica nie poszły jednak w las. Szybko uporałem się z kilkoma z nich a temu, który trzymał dziecko jako zakładnika przywaliłem w mordę dobrze wymierzonym strzałem z futbolówki.
Tęskniłem za japońskim klimatem tej gry oraz za swobodą, jaka została oddana w ręce graczowi przez jej twórców. Jeśli mój Dremcast przestanie mieć humory, to z pewnością pogram w ten weekend w klasyk Segi.
Sonic 3D Flickies' Island (SMD, Traveller's Tales + Sonic Team, 1996r.)
Po ukończeniu trzeciego Sonica i wbiciu trofeum za 10 000 000 punktów w Sonic The Hedgehog: Spinball wziąłem się za kolejną grę z Soniciem.
Nie jest może ona tak dobra jak platformówki od Sonic Team, ale postanowiłem ją sprawdzić ze względu na rzut izometryczny zastosowany w grze.
Trochę przeszkadza mi zbyt szybkie poruszanie się postaci i przesuwanie się ekranu, ale idzie się do tego przyzwyczaić.
Tym razem Sonic music uratować ptaki zwane flickies z rąk złego Doktora Robotnika. W tym celu musi pokonywać przeciwników rozsianych po planszach i doprowadzić uratowane ptaki do pierścieni. W danym poziomie znajduje się dziesięć ptaków do uratowania. Jeżowi naddźwiękowemu może towarzyszyć tylko pięć takich stworków naraz. Krążą sobie one wokół niego, aż je doprowadzimy bezpiecznie do punktu docelowego. Jeśli wpadniemy na jakiegoś wroga lub trafi nas jakiś pocisk, to towarzyszący nam kompan spłoszy się i zacznie od nas uciekać. W takiej sytuacji należy jak najszybciej go dogonić i uspokoić.
Nie jest to wybitny tytuł, ale z serii o niebieskiej maskotce Segi zniknęło znienawidzone przeze mnie odmierzanie czasu, więc cieszy mnie, że są jakieś przygody Sonica, które można włączyć, aby się po prostu zrelaksować.
Słyszałem opinie, że 3D w tym tytule jest tylko z nazwy i rzeczywiście perspektywa zastosowana w tym platformerze imituje tylko trójwymiar, ale bonusowe plansze, które możemy odwiedzić dzięki Tailsowi lub Knucklesowi trójwymiar niewątpliwie posiadają, choć to nic nadzwyczajnego, wziąwszy pod uwagę to, że bonusy były już trójwymiarowe w poprzednich odsłonach gier z serii Sonic The Hedgehog.
Wiedźmin 3: Dziki Gon (PS4, CD Projekt RED, 2015r.)
Historia Krwawego Barona nieźle mnie sponiewierała emocjonalnie. Okazało się, że mój zleceniodawca bił swoją żonę po pijaku, więc ta postanowiła po prostu uciec z ich córką z piekła, które im zgotował. Wiedzieli o tym wszyscy w wiosce, ale każdy pilnował własnych spraw. Jeśli nienawidzę kogoś bardziej od alkoholików stosujących przemoc wobec rodziny w pijackim amoku, to są to bez wątpienia damscy bokserzy.
Miałem ochotę zdzielić po ryju tą użalającą się nad sobą kanalię, ale po jego spowiedzi zrobiło mi się go po prostu żal, tym bardziej, że po jednej z takich awantur poroniła jego żona. Śmierci nienarodzonego dziecka nigdy mu nie wybaczę, ale gdy dowiedziałem się, że martwe dziecko zostało pogrzebane bez odpowiedniego obrządku domyśliłem się, że wynikną z tego kłopoty.
Spotkałem guślarza, który zaoferował mi pomoc w tej sprawie, ale do swoich rytuałów potrzebował krwi porońca, który zrodził się z nienarodzonego dziecka. Musiałem interweniować, bo mały potwór mściłby się na swoim ojcu za to, że nie został pochowany zgodnie z przyjętymi zasadami. Nie chciałem jednak dodawać utrapień baronowi, bo on i jego rodzina wystarczająco nacierpieli się przez jego porywczą naturę i zamiłowanie do alkoholu.
Legenda głosi, że jeśli pochowasz porońca obok progu domostwa, w którym umarł i odmówisz specjalne zaklęcie, to przeistoczy się w opiekuna tego miejsca. Postanowiłem wypróbować tą metodę i choć ja i mój kompan musieliśmy opędzać się co chwila od potworów i uspokajać potwornego malca, to daliśmy radę.
Niby Wiedźmin 3 jest grą fantasy, ale życiowość niektórych przedstawionych w nim wątków naprawdę potrafi poruszyć a przecież o to chodzi w grach fabularnych. Jeśli historia w rpgu nie potrafi nas wzruszyć albo zaciekawić to znaczy, że scenarzyście popełnili gdzieś jakiś błąd. A co mamy w Wiedźminie 3? Mamy gusła, a jeśli czytaliście kiedykolwiek 'Dziady' Adama Mickiewicza, to pojmiecie bardzo szybko, że nasza ukochana gra jest hołdem dla polskiego wieszcza narodowego, który przez całe życie marzył o niepodległości dla Polski. Coś takiego nie może umknąć mojej uwadze i nie omieszkam wziąć tego pod rozwagę, gdy będę chciał kiedyś wystawić ocenę produkcji naszego rodzimego CD Projekt RED.
Byłem przybity po misji z baronem, ale ostatnio udało mi się wygrać jedną z kart bohatera do Gwinta oznaczoną cyfrą dziesięć, która jest odporna na najbardziej denerwujące ataki ze strony naszych karcianych rywali, więc drżyjcie gracze w Velen, bo nie spocznę, póki jej na Was nie wypróbuję.
Na całe szczęście Dziki Gon to nie tylko patologie wplecione do świata pełnego fantastycznych stworów. To także humor, prosty, ale potrafiący bawić do rozpuku. Sołtys w jednej wiosce zwrócił się do mnie z prośbą o odszukanie jakiegoś wiedźmina, który naopowiadał bzdur jego jedynej córce, wychędożył ją, kradnąc jej dziewictwo i udał się pewnie na kolejne podboje miłosne. Postanowiłem pomóc zatroskanemu ojcu, który ubolewał nad łatwowiernością swojej pociechy i nad niegodziwością wędrownego wiedźmina-amanta. Koniec końców okazało się, że ów pogromca potworów, to zwykły krętacz, który kupił swój wiedźmiński medalion na jakimś straganie. Gdy naszą rozmowę przerwali chłopi wysłani przez sołtysa, dowiedziałem się od nich, że ich pan kazał raz uciąć ręce jakiemuś wioskowemu złodziejowi i wtedy nie musiałem się zastanawiać już dłużej nad rozwiązaniem tej wstydliwej sprawy obyczajowej. Skoro fałszywy wiedźmin ukradł córce sołtysa jej niewinność, to niech teraz za to zapłaci. Niech ośmieszony ojciec utnie mu co trzeba, żeby kochliwy wiedźmin należący do cechu ślimaka miał nauczkę do końca życia.
I tym optymistycznym akcentem zakończę swoją kolejną opowieść o przygodach Białego Wilka.
Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone (PS4, Crypton Future Media + Sega, 2016r.)
Tym razem zamiast Miku wystąpi u mnie Len Kagamine i jego siostra, Rin. Out of Eden z miejsca stał się jedną z moich ulubionych piosenek. Len pokazuje, że nie tylko Miku, Luka i Meiko potrafią uwodzić swym śpiewem i tańcem. Mogę z całą stanowczością powiedzieć, że chłopak nie boi się wyłożyć kawy na ławę dziewczynie, którą obdarzył gorącym uczuciem i ani myśli o przyjaźnieniu się z nią. Przekonuje ją, że zakazany owoc smakuje najlepiej.
Nie potrafię jeszcze zrobić perfecta w tym utworze, bo pod jego koniec jest fragment, w którym na ekranie trzeba wiele razy naciskać różne przyciski i zawsze się tam mylę. Nie potrafię naciskać ich odpowiednio szybko, trzymając pada w obu dłoniach, więc wymyśliłem sobie, że będę trzymał pada jedną ręką a drugą jak najszybciej wciskał korespondujące przyciski, ale nie potrafię jeszcze zejść poniżej trzech błędów w tym utworze.
W każdym bądź razie muszę pochwalić niezwykłą dynamikę tej piosenki oraz nutki, które pojawiają się na ekranie dokładnie wtedy, gdy Len wkłada całą swoją energię w śpiewane słowa. Ułatwiają one bardzo złapanie odpowiedniego rytmu tego utworu.
Słyszałem już wiele piosenek Lena w grach z Miku, ale chyba w żadnej wcześniejszej z nich nie słyszałem melodii, która tak szybko wpadłaby mi w uszy.
Shin Megami Tensei: Digital Devil Saga (PS2, Atlus, 2006r.)
Koordynat 136 okazał się być świetną miejsówką i to nie ze względu na zaskakujące zwroty akcji związane z ratowaniem Sery, która potrafi rozkazywać swoją mocą każdemu, kto potrafi przeistaczać się w wygłodniałą bestię.
Najbardziej ze wszystkiego w tym lochu spodobała mi się jego historia oraz zagadki wymyślone przez autorów tego jrpga.
Historia o księżniczce i dwóch książętach, którzy się w niej zakochali naprawdę mnie zaciekawiła. Z biegiem czasu ludzie, żeby ich rozróżnić zaczęli ich nazywać dobrym i złym księciem. Księżniczka pokochała dobrego księcia całym sercem, ale na drodze ich miłości stawał zawsze zły książę, który spędzał całe dnie nad wymyślaniem sposobów, aby wybranka jego serca w końcu go pokochała. Jej serce należało jednak do innego, więc zły książę mógł jedynie przeszkadzać ich szczęściu za pomocą coraz to innych machinacji.
Gdy księżniczka została porwana i uwięziona na szczycie wysokiej wieży, obaj ruszyli na jej ratunek bez zastanowienia. Zły książę uknuł kolejny spisek, w wyniku którego doszło do niemożliwej do uniknięcia konfrontacji pomiędzy nim a jego rywalem.
Nienawiść to uczucie równie silne co miłość.
Zły książę zabił ukochanego zasmuconej księżniczki, która opłakiwała swojego wybranka, gdy ten gasł w jej ramionach.
Cała ta opowieść to nie tylko przestroga mająca dać nam do zrozumienia, że w miłości czasem jest jak na wojnie. To także doskonały pomysł na zagadki, z którymi musiałem się uporać, aby dotrzeć do miejsca, w którym przetrzymywana była Sera.
Na samym początku Koordynatu 136 musiałem przekazać miłosne wyznanie dobrego księcia jego ukochanej księżniczce, próbując znaleźć właściwy obraz. Większość z nich stanowiła pułapki złego księcia, więc gdy tylko zbliżyłem się do nich na niebezpieczną odległość, to zapadała się pode mną podłoga i byłem zmuszony wydostawać się z lochów znajdujących się pod ziemią. Nie narzekałem wcale na taki obrót sprawy, bo w większości cel znajdowałem niezwykle przydatne przedmioty do trwałego podnoszenia statystyk Serphowi a na dodatek w każdej z nich na ścianie wisiały szkielety, które sypały żartami z rękawa jak na zawołanie.
W kolejnej sekcji lochu musiałem tak prowadzić promień światła, który symbolizował miłość zakochanych, aby zły książę nie stanął na jego drodze. W tym celu musiałem ustawiać znajdujące się tam lustra tak, aby wiązka światła doszła od figury księżniczki do jej lubego. Kapitalnie się przy tym bawiłem.
Na jeszcze wyższym pietrze lochu moim zadaniem było doprowadzenie do pojedynku między książętami o rękę kobiety, która skradła im serce. Początkowo miałem problemy z rozwiązaniem tej łamigłówki, ale baczne rozglądanie się po okolicy i ustawienie szyny dla windy z księciem w odpowiedni sposób pozwoliło mi pójść dalej.
W ostatniej sali spędziłem najwięcej czasu. Ostatnia zagadka była połączeniem wszystkich poprzednich i strasznie się zdenerwowałem, gdy po jej rozwiązaniu po dłuższym czasie chciałem cofnąć się do małego terminalu, aby zapisać postępy w grze i zostałem zaskoczony przez przeciwników, którzy ogłuszyli mi całą drużynę w walce a jedyne co mi zostało w takiej sytuacji, to przyglądanie się temu, jak są przez nich wykańczani.
Trochę mnie to podłamało, ale nie dałem się. Zasępiony niefortunnym przebiegiem zdarzeń spróbowałem jeszcze raz i tym razem rozwiązałem tą zagadkę w mgnieniu oka. Następnie pognałem na szczyt wieży, w której się znajdowałem. Nie powiem Wam, co tam zobaczyłem, ale był to jak na razie najbardziej emocjonujący moment w grze.
Po całym tym zamieszaniu moja załoga postanowiła wprowadzić w życie plan, w którym to my mamy atakować naszych wrogów z zaskoczenia. Zanim do tego jednak doszło, znalazłem w odwiedzanych przeze mnie ruinach żółty klucz, który jest niezbędny do otwierania barier takiego samego koloru. Dzięki temu zdobyłem kilka nowych przedmiotów.
Nie omieszkałem też zapolować na megatamy, których pożarcie pozwoliło mi na całkowite rozwinięcie mantr, których używałem a nie jest to wcale takie proste, gdy pasek nauki z nimi związany napełnia się o mniej niż centymetr po każdej walce.
Z mantrami nie mam lekko, bo potrzebuję już na nie po 300 000 macci, ale nie będę narzekał, bo bez nich Argilla nie umiałaby Mediaramy (średnie zaklęcie lecznicze używane na wszystkich członków drużyny) a Heat nie nauczyłby się odbijać ognistych czarów i miałbym nie lada problem z pokonaniem Frost Jacka i Pyro Jacka, którzy nie dość, że atakowali mnie na przemian ogniem i lodem, to jeszcze pomagali sobie nawzajem czarami pomocniczymi i leczniczymi.
Odbijanie ognia zdało jednak swój egzamin i Pyro Jack gorzko żałował każdego użycia Maragiona.
Mam już ponad trzydzieści godzin na liczniku w Digital Devil Sadze i nie mogę się już doczekać tego, co będzie dalej w tej grze. Zanim jednak popchnę fabułę do przodu to gruntownie przeszukam odwiedzone wcześniej lochy. A nuż przeoczyłem gdzieś jakieś bariery, które mogę otworzyć?
The Legend of Zelda: Ocarina of Time (N64, Nintendo EAD, 1998r.)
Mój ostatnie pobyt w Hyrule uświadomił mi, że tkwiłem w błędzie przez ostatnie kilkanaście lat, czyli od momentu, gdy ukończyłem swoją pierwszą grę z serii The Legend of Zelda zatytułowaną Majora's Mask.
Tyle mniej więcej czasu żyłem w przekonaniu, że absolutnie żadna z tych gier nie zasługuje na maksymalne noty. Wszystko zaczęło się od tego, że Banan dał kiedyś dziesiątkę Okarynie Czasu w Neo Plus a nie dał jej Metal Gear Solid, zarzucając temu drugiemu tytułowi m.in. psucie imersji gry komendami z Codeca wyjaśniającymi co się robi w grze konkretnym przyciskami na padzie. Problem w tym, że w Zeldach jest dokładnie tak samo. Uznałem wtedy, że ten człowiek jest niewiarygodny i od tamtej pory żadna opinia recenzenta na temat konkretnej gry nie jest dla mnie tak istotna jak moja własna. Wielu graczy myśli w ten sam sposób.
Od czasu Nintendo 64 grałem w niejedną Zeldę. Zawsze były to dla mnie topowe produkcje, bez względu na platformę lub generację konsol, na których się pojawiały. Jednak przygód Linka nigdy nie stawiałem na równi z grami z Mario, którego uwielbiam od dziecka. Gdy poznałem serię Metroid Prime Zeldy straciły jeszcze bardziej w moich oczach i nie mogę się pogodzić z tym, że tej marki nie wymyślił Miyamoto, bo przygody nieustraszonej Samus zostały zakopane w ogródku Nintendo razem z RareWare. Trupa tej ostatniej firmy wykopał co prawda Microsoft, ale dobrze wiemy jak to jest z rozkładającymi się zwłokami. Strasznie cuchną i szkoda zaprzątać sobie nimi głowę.
Jednak czara goryczy, którą żywię do serii The Legend of Zelda przelała się w moim sercu, gdy zagrałem w Okami. Tak magicznych i niepowtarzalnych gier spotkałem w swoim życiu raptem parę.
I wiecie co? Jedyne co mogę Wam powiedzieć po kolejnym odpaleniu Okaryny Czasu to to, że przez te wszystkie lata byłem małym dzieckiem złoszczącym się na innych graczy za to, że podobają im się bardziej gry, w które i ja zagrałem. W swojej złośliwości posunąłem się nawet do tego, że umieściłem ostatnią Zeldę, nad którą pieczę sprawował jeszcze sprawował jeszcze Shigeru Miyamoto na pierwszym miejscu w moim prywatnym rankingu najbardziej przereklamowanych gier w historii.
Tyle, że moja zawiść to droga donikąd. Mówię dość. Nie mam ochoty na umniejszanie wagi grom z tej serii do końca życia. Zrozumiałem to, gdy szwendałem się bez celu w Dolinie Gerudonów i spotkałem kolejny raz przemądrzałą sowę Keporę Geborę, która najpierw coś tłumaczy a potem pyta się czy ma powtórzyć to co nam przed chwilę powiedziała. Wystarczy posłuchać kolejnych melodii z Okaryny Czasu, żeby zdać sobie sprawę z tego, że magia Nintendo jest nieśmiertelna, nawet gdy ich gra ma prawie dwadzieścia lat na karku.
Nie mam ochoty na dalsze wypisywanie bzdur, że taka a taka gra nie zasługuje na maksymalne noty albo nie może być nazywana grą wszech czasów. Jeśli krytykowałbym Zeldy, to musiałbym też krytykować gry z serii Metroid Prime, bo wróżka Navi, która tłumaczy nam dosłownie wszystko o świecie gry Okaryny Czasu występuje też w produkcjach Retro Studios, tyle, że tam jest elementem kombinezonu kosmicznie pięknej łowczyni i nazywa się Scan Visor.
Dziękuję za uwagę. Trzymajcie się. Do następnego razu.
Mam romans z Segą od dobrych kilku tygodni, więc tylko kwestią czasu był powrót do jednej z moich ulubionych gier z tej stajni, tym bardziej, że wspominałem o niej w ostatnim w co gracie.
Nie grałem w Shenmue prawie dwa lata i przestraszyłem się, gdy Dreamcast po dłuższym czasie nieużywania nie widział płyty z grą. Zacząłem rozpaczać, że padł w nim laser, choć nigdy wcześniej nie miałem kłopotów z konsolą Segi. Znam jednak przypadki psucia się sprzętu elektronicznego bez jego używania.
Myślałem nawet, że nie będę mógł opisać tej wyjątkowej produkcji, ale na całe szczęście po wielu nieudanych próbach uruchomienia Shenmue Dreamcast w końcu załapał płytę z grę. Mój japoński staruszek jest niczym japoński skoczek Noriaki Kasai, który po wielu nieudanych sezonach wrócił do czołówki światowej po tym, jak stuknęła mu czterdziestka na karku.
Gdy tylko odpaliłem jedną z najważniejszych gier w dorobku Yu Suzukiego ani myślałem o kontynuowaniu pogoni za mordercą ojca głównego bohatera Ryo Hazukiego. Pognałem wprost do salonu z grami, aby się zrelaksować. Najlepsze, ze jak się już najeździłem motorami w Hang On, to podszedłem do szafy grającej z muzyką znajdującą się blisko wyjścia i ku mojemu zdziwieniu jednym z utworów do wyboru był Magical Sound Shower, nad którym się rozpływałem tydzień temu w blogu. Musiałem to odpalić.
Na automatach siedziałem tak długo, że aż wybiła jedenasta w nocy i musiałem wrócić do mieszkania. Czas szybko leci, gdy dobrze się bawisz.
Zanim jednak udałem się na automaty pomogłem jednemu chińskiemu chłopakowi, któremu banda okolicznych zbirów ukradła piłkę. Zrobili to, żeby mnie zwabić w pułapkę i dać mi solidny wycisk.
Nauki ojca młodego chłopaka szukającego zemsty za śmierć swojego rodzica nie poszły jednak w las. Szybko uporałem się z kilkoma z nich a temu, który trzymał dziecko jako zakładnika przywaliłem w mordę dobrze wymierzonym strzałem z futbolówki.
Tęskniłem za japońskim klimatem tej gry oraz za swobodą, jaka została oddana w ręce graczowi przez jej twórców. Jeśli mój Dremcast przestanie mieć humory, to z pewnością pogram w ten weekend w klasyk Segi.
Sonic 3D Flickies' Island (SMD, Traveller's Tales + Sonic Team, 1996r.)
Po ukończeniu trzeciego Sonica i wbiciu trofeum za 10 000 000 punktów w Sonic The Hedgehog: Spinball wziąłem się za kolejną grę z Soniciem.
Nie jest może ona tak dobra jak platformówki od Sonic Team, ale postanowiłem ją sprawdzić ze względu na rzut izometryczny zastosowany w grze.
Trochę przeszkadza mi zbyt szybkie poruszanie się postaci i przesuwanie się ekranu, ale idzie się do tego przyzwyczaić.
Tym razem Sonic music uratować ptaki zwane flickies z rąk złego Doktora Robotnika. W tym celu musi pokonywać przeciwników rozsianych po planszach i doprowadzić uratowane ptaki do pierścieni. W danym poziomie znajduje się dziesięć ptaków do uratowania. Jeżowi naddźwiękowemu może towarzyszyć tylko pięć takich stworków naraz. Krążą sobie one wokół niego, aż je doprowadzimy bezpiecznie do punktu docelowego. Jeśli wpadniemy na jakiegoś wroga lub trafi nas jakiś pocisk, to towarzyszący nam kompan spłoszy się i zacznie od nas uciekać. W takiej sytuacji należy jak najszybciej go dogonić i uspokoić.
Nie jest to wybitny tytuł, ale z serii o niebieskiej maskotce Segi zniknęło znienawidzone przeze mnie odmierzanie czasu, więc cieszy mnie, że są jakieś przygody Sonica, które można włączyć, aby się po prostu zrelaksować.
Słyszałem opinie, że 3D w tym tytule jest tylko z nazwy i rzeczywiście perspektywa zastosowana w tym platformerze imituje tylko trójwymiar, ale bonusowe plansze, które możemy odwiedzić dzięki Tailsowi lub Knucklesowi trójwymiar niewątpliwie posiadają, choć to nic nadzwyczajnego, wziąwszy pod uwagę to, że bonusy były już trójwymiarowe w poprzednich odsłonach gier z serii Sonic The Hedgehog.
Wiedźmin 3: Dziki Gon (PS4, CD Projekt RED, 2015r.)
Historia Krwawego Barona nieźle mnie sponiewierała emocjonalnie. Okazało się, że mój zleceniodawca bił swoją żonę po pijaku, więc ta postanowiła po prostu uciec z ich córką z piekła, które im zgotował. Wiedzieli o tym wszyscy w wiosce, ale każdy pilnował własnych spraw. Jeśli nienawidzę kogoś bardziej od alkoholików stosujących przemoc wobec rodziny w pijackim amoku, to są to bez wątpienia damscy bokserzy.
Miałem ochotę zdzielić po ryju tą użalającą się nad sobą kanalię, ale po jego spowiedzi zrobiło mi się go po prostu żal, tym bardziej, że po jednej z takich awantur poroniła jego żona. Śmierci nienarodzonego dziecka nigdy mu nie wybaczę, ale gdy dowiedziałem się, że martwe dziecko zostało pogrzebane bez odpowiedniego obrządku domyśliłem się, że wynikną z tego kłopoty.
Spotkałem guślarza, który zaoferował mi pomoc w tej sprawie, ale do swoich rytuałów potrzebował krwi porońca, który zrodził się z nienarodzonego dziecka. Musiałem interweniować, bo mały potwór mściłby się na swoim ojcu za to, że nie został pochowany zgodnie z przyjętymi zasadami. Nie chciałem jednak dodawać utrapień baronowi, bo on i jego rodzina wystarczająco nacierpieli się przez jego porywczą naturę i zamiłowanie do alkoholu.
Legenda głosi, że jeśli pochowasz porońca obok progu domostwa, w którym umarł i odmówisz specjalne zaklęcie, to przeistoczy się w opiekuna tego miejsca. Postanowiłem wypróbować tą metodę i choć ja i mój kompan musieliśmy opędzać się co chwila od potworów i uspokajać potwornego malca, to daliśmy radę.
Niby Wiedźmin 3 jest grą fantasy, ale życiowość niektórych przedstawionych w nim wątków naprawdę potrafi poruszyć a przecież o to chodzi w grach fabularnych. Jeśli historia w rpgu nie potrafi nas wzruszyć albo zaciekawić to znaczy, że scenarzyście popełnili gdzieś jakiś błąd. A co mamy w Wiedźminie 3? Mamy gusła, a jeśli czytaliście kiedykolwiek 'Dziady' Adama Mickiewicza, to pojmiecie bardzo szybko, że nasza ukochana gra jest hołdem dla polskiego wieszcza narodowego, który przez całe życie marzył o niepodległości dla Polski. Coś takiego nie może umknąć mojej uwadze i nie omieszkam wziąć tego pod rozwagę, gdy będę chciał kiedyś wystawić ocenę produkcji naszego rodzimego CD Projekt RED.
Byłem przybity po misji z baronem, ale ostatnio udało mi się wygrać jedną z kart bohatera do Gwinta oznaczoną cyfrą dziesięć, która jest odporna na najbardziej denerwujące ataki ze strony naszych karcianych rywali, więc drżyjcie gracze w Velen, bo nie spocznę, póki jej na Was nie wypróbuję.
Na całe szczęście Dziki Gon to nie tylko patologie wplecione do świata pełnego fantastycznych stworów. To także humor, prosty, ale potrafiący bawić do rozpuku. Sołtys w jednej wiosce zwrócił się do mnie z prośbą o odszukanie jakiegoś wiedźmina, który naopowiadał bzdur jego jedynej córce, wychędożył ją, kradnąc jej dziewictwo i udał się pewnie na kolejne podboje miłosne. Postanowiłem pomóc zatroskanemu ojcu, który ubolewał nad łatwowiernością swojej pociechy i nad niegodziwością wędrownego wiedźmina-amanta. Koniec końców okazało się, że ów pogromca potworów, to zwykły krętacz, który kupił swój wiedźmiński medalion na jakimś straganie. Gdy naszą rozmowę przerwali chłopi wysłani przez sołtysa, dowiedziałem się od nich, że ich pan kazał raz uciąć ręce jakiemuś wioskowemu złodziejowi i wtedy nie musiałem się zastanawiać już dłużej nad rozwiązaniem tej wstydliwej sprawy obyczajowej. Skoro fałszywy wiedźmin ukradł córce sołtysa jej niewinność, to niech teraz za to zapłaci. Niech ośmieszony ojciec utnie mu co trzeba, żeby kochliwy wiedźmin należący do cechu ślimaka miał nauczkę do końca życia.
I tym optymistycznym akcentem zakończę swoją kolejną opowieść o przygodach Białego Wilka.
Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone (PS4, Crypton Future Media + Sega, 2016r.)
Tym razem zamiast Miku wystąpi u mnie Len Kagamine i jego siostra, Rin. Out of Eden z miejsca stał się jedną z moich ulubionych piosenek. Len pokazuje, że nie tylko Miku, Luka i Meiko potrafią uwodzić swym śpiewem i tańcem. Mogę z całą stanowczością powiedzieć, że chłopak nie boi się wyłożyć kawy na ławę dziewczynie, którą obdarzył gorącym uczuciem i ani myśli o przyjaźnieniu się z nią. Przekonuje ją, że zakazany owoc smakuje najlepiej.
Nie potrafię jeszcze zrobić perfecta w tym utworze, bo pod jego koniec jest fragment, w którym na ekranie trzeba wiele razy naciskać różne przyciski i zawsze się tam mylę. Nie potrafię naciskać ich odpowiednio szybko, trzymając pada w obu dłoniach, więc wymyśliłem sobie, że będę trzymał pada jedną ręką a drugą jak najszybciej wciskał korespondujące przyciski, ale nie potrafię jeszcze zejść poniżej trzech błędów w tym utworze.
W każdym bądź razie muszę pochwalić niezwykłą dynamikę tej piosenki oraz nutki, które pojawiają się na ekranie dokładnie wtedy, gdy Len wkłada całą swoją energię w śpiewane słowa. Ułatwiają one bardzo złapanie odpowiedniego rytmu tego utworu.
Słyszałem już wiele piosenek Lena w grach z Miku, ale chyba w żadnej wcześniejszej z nich nie słyszałem melodii, która tak szybko wpadłaby mi w uszy.
Shin Megami Tensei: Digital Devil Saga (PS2, Atlus, 2006r.)
Koordynat 136 okazał się być świetną miejsówką i to nie ze względu na zaskakujące zwroty akcji związane z ratowaniem Sery, która potrafi rozkazywać swoją mocą każdemu, kto potrafi przeistaczać się w wygłodniałą bestię.
Najbardziej ze wszystkiego w tym lochu spodobała mi się jego historia oraz zagadki wymyślone przez autorów tego jrpga.
Historia o księżniczce i dwóch książętach, którzy się w niej zakochali naprawdę mnie zaciekawiła. Z biegiem czasu ludzie, żeby ich rozróżnić zaczęli ich nazywać dobrym i złym księciem. Księżniczka pokochała dobrego księcia całym sercem, ale na drodze ich miłości stawał zawsze zły książę, który spędzał całe dnie nad wymyślaniem sposobów, aby wybranka jego serca w końcu go pokochała. Jej serce należało jednak do innego, więc zły książę mógł jedynie przeszkadzać ich szczęściu za pomocą coraz to innych machinacji.
Gdy księżniczka została porwana i uwięziona na szczycie wysokiej wieży, obaj ruszyli na jej ratunek bez zastanowienia. Zły książę uknuł kolejny spisek, w wyniku którego doszło do niemożliwej do uniknięcia konfrontacji pomiędzy nim a jego rywalem.
Nienawiść to uczucie równie silne co miłość.
Zły książę zabił ukochanego zasmuconej księżniczki, która opłakiwała swojego wybranka, gdy ten gasł w jej ramionach.
Cała ta opowieść to nie tylko przestroga mająca dać nam do zrozumienia, że w miłości czasem jest jak na wojnie. To także doskonały pomysł na zagadki, z którymi musiałem się uporać, aby dotrzeć do miejsca, w którym przetrzymywana była Sera.
Na samym początku Koordynatu 136 musiałem przekazać miłosne wyznanie dobrego księcia jego ukochanej księżniczce, próbując znaleźć właściwy obraz. Większość z nich stanowiła pułapki złego księcia, więc gdy tylko zbliżyłem się do nich na niebezpieczną odległość, to zapadała się pode mną podłoga i byłem zmuszony wydostawać się z lochów znajdujących się pod ziemią. Nie narzekałem wcale na taki obrót sprawy, bo w większości cel znajdowałem niezwykle przydatne przedmioty do trwałego podnoszenia statystyk Serphowi a na dodatek w każdej z nich na ścianie wisiały szkielety, które sypały żartami z rękawa jak na zawołanie.
W kolejnej sekcji lochu musiałem tak prowadzić promień światła, który symbolizował miłość zakochanych, aby zły książę nie stanął na jego drodze. W tym celu musiałem ustawiać znajdujące się tam lustra tak, aby wiązka światła doszła od figury księżniczki do jej lubego. Kapitalnie się przy tym bawiłem.
Na jeszcze wyższym pietrze lochu moim zadaniem było doprowadzenie do pojedynku między książętami o rękę kobiety, która skradła im serce. Początkowo miałem problemy z rozwiązaniem tej łamigłówki, ale baczne rozglądanie się po okolicy i ustawienie szyny dla windy z księciem w odpowiedni sposób pozwoliło mi pójść dalej.
W ostatniej sali spędziłem najwięcej czasu. Ostatnia zagadka była połączeniem wszystkich poprzednich i strasznie się zdenerwowałem, gdy po jej rozwiązaniu po dłuższym czasie chciałem cofnąć się do małego terminalu, aby zapisać postępy w grze i zostałem zaskoczony przez przeciwników, którzy ogłuszyli mi całą drużynę w walce a jedyne co mi zostało w takiej sytuacji, to przyglądanie się temu, jak są przez nich wykańczani.
Trochę mnie to podłamało, ale nie dałem się. Zasępiony niefortunnym przebiegiem zdarzeń spróbowałem jeszcze raz i tym razem rozwiązałem tą zagadkę w mgnieniu oka. Następnie pognałem na szczyt wieży, w której się znajdowałem. Nie powiem Wam, co tam zobaczyłem, ale był to jak na razie najbardziej emocjonujący moment w grze.
Po całym tym zamieszaniu moja załoga postanowiła wprowadzić w życie plan, w którym to my mamy atakować naszych wrogów z zaskoczenia. Zanim do tego jednak doszło, znalazłem w odwiedzanych przeze mnie ruinach żółty klucz, który jest niezbędny do otwierania barier takiego samego koloru. Dzięki temu zdobyłem kilka nowych przedmiotów.
Nie omieszkałem też zapolować na megatamy, których pożarcie pozwoliło mi na całkowite rozwinięcie mantr, których używałem a nie jest to wcale takie proste, gdy pasek nauki z nimi związany napełnia się o mniej niż centymetr po każdej walce.
Z mantrami nie mam lekko, bo potrzebuję już na nie po 300 000 macci, ale nie będę narzekał, bo bez nich Argilla nie umiałaby Mediaramy (średnie zaklęcie lecznicze używane na wszystkich członków drużyny) a Heat nie nauczyłby się odbijać ognistych czarów i miałbym nie lada problem z pokonaniem Frost Jacka i Pyro Jacka, którzy nie dość, że atakowali mnie na przemian ogniem i lodem, to jeszcze pomagali sobie nawzajem czarami pomocniczymi i leczniczymi.
Odbijanie ognia zdało jednak swój egzamin i Pyro Jack gorzko żałował każdego użycia Maragiona.
Mam już ponad trzydzieści godzin na liczniku w Digital Devil Sadze i nie mogę się już doczekać tego, co będzie dalej w tej grze. Zanim jednak popchnę fabułę do przodu to gruntownie przeszukam odwiedzone wcześniej lochy. A nuż przeoczyłem gdzieś jakieś bariery, które mogę otworzyć?
The Legend of Zelda: Ocarina of Time (N64, Nintendo EAD, 1998r.)
Mój ostatnie pobyt w Hyrule uświadomił mi, że tkwiłem w błędzie przez ostatnie kilkanaście lat, czyli od momentu, gdy ukończyłem swoją pierwszą grę z serii The Legend of Zelda zatytułowaną Majora's Mask.
Tyle mniej więcej czasu żyłem w przekonaniu, że absolutnie żadna z tych gier nie zasługuje na maksymalne noty. Wszystko zaczęło się od tego, że Banan dał kiedyś dziesiątkę Okarynie Czasu w Neo Plus a nie dał jej Metal Gear Solid, zarzucając temu drugiemu tytułowi m.in. psucie imersji gry komendami z Codeca wyjaśniającymi co się robi w grze konkretnym przyciskami na padzie. Problem w tym, że w Zeldach jest dokładnie tak samo. Uznałem wtedy, że ten człowiek jest niewiarygodny i od tamtej pory żadna opinia recenzenta na temat konkretnej gry nie jest dla mnie tak istotna jak moja własna. Wielu graczy myśli w ten sam sposób.
Od czasu Nintendo 64 grałem w niejedną Zeldę. Zawsze były to dla mnie topowe produkcje, bez względu na platformę lub generację konsol, na których się pojawiały. Jednak przygód Linka nigdy nie stawiałem na równi z grami z Mario, którego uwielbiam od dziecka. Gdy poznałem serię Metroid Prime Zeldy straciły jeszcze bardziej w moich oczach i nie mogę się pogodzić z tym, że tej marki nie wymyślił Miyamoto, bo przygody nieustraszonej Samus zostały zakopane w ogródku Nintendo razem z RareWare. Trupa tej ostatniej firmy wykopał co prawda Microsoft, ale dobrze wiemy jak to jest z rozkładającymi się zwłokami. Strasznie cuchną i szkoda zaprzątać sobie nimi głowę.
Jednak czara goryczy, którą żywię do serii The Legend of Zelda przelała się w moim sercu, gdy zagrałem w Okami. Tak magicznych i niepowtarzalnych gier spotkałem w swoim życiu raptem parę.
I wiecie co? Jedyne co mogę Wam powiedzieć po kolejnym odpaleniu Okaryny Czasu to to, że przez te wszystkie lata byłem małym dzieckiem złoszczącym się na innych graczy za to, że podobają im się bardziej gry, w które i ja zagrałem. W swojej złośliwości posunąłem się nawet do tego, że umieściłem ostatnią Zeldę, nad którą pieczę sprawował jeszcze sprawował jeszcze Shigeru Miyamoto na pierwszym miejscu w moim prywatnym rankingu najbardziej przereklamowanych gier w historii.
Tyle, że moja zawiść to droga donikąd. Mówię dość. Nie mam ochoty na umniejszanie wagi grom z tej serii do końca życia. Zrozumiałem to, gdy szwendałem się bez celu w Dolinie Gerudonów i spotkałem kolejny raz przemądrzałą sowę Keporę Geborę, która najpierw coś tłumaczy a potem pyta się czy ma powtórzyć to co nam przed chwilę powiedziała. Wystarczy posłuchać kolejnych melodii z Okaryny Czasu, żeby zdać sobie sprawę z tego, że magia Nintendo jest nieśmiertelna, nawet gdy ich gra ma prawie dwadzieścia lat na karku.
Nie mam ochoty na dalsze wypisywanie bzdur, że taka a taka gra nie zasługuje na maksymalne noty albo nie może być nazywana grą wszech czasów. Jeśli krytykowałbym Zeldy, to musiałbym też krytykować gry z serii Metroid Prime, bo wróżka Navi, która tłumaczy nam dosłownie wszystko o świecie gry Okaryny Czasu występuje też w produkcjach Retro Studios, tyle, że tam jest elementem kombinezonu kosmicznie pięknej łowczyni i nazywa się Scan Visor.
Dziękuję za uwagę. Trzymajcie się. Do następnego razu.
Komentarze
Prześlij komentarz