Recenzja Gears of War
squaresofter
05.01.2015
1819V
10
1819V
Recenzja Gears of War, czyli EPICka masakra piłą łańcuchową
Czasem
zastanawiam się nad tym, kiedy swój początek miała siódma generacja
konsol? Wiele osób pewnie powie, że w listopadzie 2005r., gdy debiutował
X360, ale czy na pewno? Moim zdaniem do tego jest potrzebny jakiś
bodziec, jakaś gra, która zaoferuje jakość grafiki lub rozgrywki,
niespotykaną wcześniej na rynku gier. Takim tytułem jest Gears of War.
I.TRYB KAMPANII.
Tagi: epic games
gears of war
Niby nie jest to pierwszy covershooter trzecioosobowy, bo wcześniej był Kill Switch i to on wprowadził system osłon do tego gatunku a Epic Games słynęło raczej z serii Unreal, ale opisywana przeze mnie gra była jedną z pierwszych produkcji, która wykorzystywała dobrodziejstwa ich autorskiego silnika Unreal Engine 3. To właśnie dzięki niemu powstały m.in. Mass
Effecty, Bioshock, Borderlands, XCOM, Mortal Kombat, Mirror's Edge,
Dishonored, Stranglehold, Unreal Tournament 3, Raibow Six Vegas, Lost
Odyssey, Batmany, Army of Two, DC Universe Online, Enslaved, DmC: Devil
May Cry i wiele innych. Niektóre z tych produkcji zdobyły
uznanie recenzentów i graczy na całym świecie. Niech to będzie najlepsza
wizytówka tego silnika graficznego.
Zanim jednak powstały te wszystkie tytuły, wystarczyła raptem jedna minuta, aby przekonać graczy do Gearsów.
Tak właśnie wszystko się zaczęło.
Kampanię w GoW można rozegrać samemu oraz z innym graczem na podzielonym ekranie lub przez internet. Dwa ostatnie rozwiązania są zdecydowanie najlepsze, gdyż ai kompanów nie należy do najlepszych i często zdarza się im wchodzić pod ciężki ostrzał z troik (stacjonarne karabiny maszynowe). W wypadku, gdy nasz towarzysz zostaje powalony na ziemię, powinniśmy mu pomóc, no chyba że dojście do niego i próba ratunku zakończy się również naszym zgonem. W takiej sytuacji powinniśmy najpierw oczyścić okolicę z wszelkiego dybiącego na nasze życie plugastwa. To, czy wszyscy zostali już pokonani na danym obszarze można łatwo rozpoznać po charakterystycznym riffie gitarowym. Jest to jeden z fajniejszych pomysłów w grze. Innym ciekawym rozwiązaniem systemowym jest przypominające mi pomysł podobny do tego z pierścieniami sądu z Shadow Hearts II, czyli aktywne przeładowywanie broni.
Jeśli broń przeładujemy w odpowiednim
momencie, to nasze kolejne strzały będą o wiele mocniejsze. Oczywiście
takie postępowanie niesie ze sobą ryzyko, gdyż niepowodzenie przy takim
przeładowaniu sprawi, że zatnie się nam broń i będziemy wystawieni na
łaskę lub niełaskę przeciwników.
1.Bohaterowie.
Gears of War nazywany jest także dudebro shooterem, bo opowiada o czterech żołnierzach koalicji (COG).
Od lewej na zdjęciu powyżej są to:
Damon Baird (mądrala, który funkcjonowanie przeróżnych urządzeń ma obcykane w jednym paluszku, a do tego straszny maruda).
Augustus Cole (były gracz thrashballa i dusza towarzystwa).
Marcus Fenix (lider ekipy i były więzień, w którego wciela się gracz).
Dominic Santiago (najlepszy kumpel Marcusa, można nim grać w kampanii dla jednego gracza w kooperacji ),
W wyniku niesprzyjających okoliczności na polu walki zostają oni zmuszeni do współpracy, aby przetrwać w starciu z przeważającymi siłami szarańczy (locust). Każdy z nich pójdzie za drugim w ogień, ale oczywiście żaden nie da po sobie tego poznać i prędzej będzie się dąsał ze swoimi kumplami i rzucał pod ich adresem jakieś czerstwe uwagi.
2.Bronie.
Dialogi nie są najlepszą wizytówką tej strzelaniny, za to uzbrojenie i różne typy przeciwników już tak. Weźmy na przykład takiego lancera, czyli karabin maszynowy z przymocowaną doń piłą łańcuchową. To świetna broń do ostrzeliwania wrogów zza osłon, ale doskonale nadaje się również do przepiłowania przeciwnika, który skrył się za jakąś zasłoną i nie kwapi się do ataku. Gnasher to strzelba, longshot to karabin snajperski, który każdorazowo należy przeładować po oddaniu strzału. Jest doskonały do pozbawiania głów wrogów ludzkości. Są jeszcze pistolety oraz granaty, nadające się do niszczenia dziur, z których wyłażą locusty a nawet do przyczepiania ich do przeciwników. Jest też łuk, który strzela wybuchowymi pociskami oraz Młot Świtu, najpotężniejsza broń w grze, która używa lasera nakierowywanego za pomocą satelity. Jedynym jego ograniczeniem jest to, że można go używać tylko na otwartej przestrzeni. Doskonała rzecz na ciężko opancerzone sługi królowej szarańczy, których nie imają się pociski z broni konwencjonalnej. Na koniec zostawiłem sobie moją ulubioną zabawkę, czyli boomshota. Jest to wyrzutnia rakietowa średniego zasięgu, która strzela wybuchowymi pociskami po lekko zakrzywionej linii. Czemu ją tak bardzo lubię, wyjaśnię trochę później.
To właśnie te giwery mają pomóc
gearsom w przedarciu się przez zniszczone wojną rejony miejskie, i nie
tylko, w których czyhają na nich przeróżne niebezpieczeństwa.
3.Przeciwnicy.
Naprzeciwko nich staną grubs, czyli locustowe mięso armatnie, wrzeszczące dranie (wretches), których po prostu nie cierpię. Można ich łatwo przepiłować, albo zastrzelić jednym strzałem ze strzelby, ale niech nas tylko otoczą w większej grupie a będziemy mieli przerąbane. W późniejszej części gry pojawią się wybuchowe wersje tych przeciwników i jak staniemy z nimi w oko w oko w jakimś budynku, to nic nie dadzą nam jakiekolwiek błagania o litość. Do tego dochodzą jeszcze seeders, które wydalają z siebie latające i wybuchowe nemacysty. Bez młota świtu nie ma co nawet do nich startować.
Jednak jednym z najbardziej pamiętnych starć w grze jest pierwsze spotkanie ze ślepą berserkerką, która wyszukuje ludzi za pomocą węchu i słuchu. Normalna broń nie robi jej krzywdy i naszą jedyną nadzieją na wyjście bez szwanku z tego starcia jest zwabienie jej na zewnątrz, używając własnej osoby jako przynęty. Mistrzowski pojedynek. Wystarczy, że podczas jej natarcia zrobimy unik w bok o sekundę za późno a niewiele z nas zostanie.
Choć GoW jest z pozoru zwyczajną
strzelaniną, to w drugim i trzecim akcie, gdy otoczy nas mrok, musimy
się go wystrzegać, gdyż rezydują w nim mordercze krylle.
Jedno wejście w ciemne miejsce oznacza naszą śmierć. Klimat w nocy jest
tak ciężki, że nie miałbym oporów, aby nazwać ten etap fabuły survival
horrorem. Tylko pierwsza część serii, stanowiącej wizytówkę X360 ma tak
ciężką atmosferę. Dwójka zahacza w moim odczuciu bardziej o melodramat a
trójka o słoneczne wczasy wypełnione uprawą warzyw i polowaniami na brumaki. Choć uwielbiam całą trylogię, to nie mogę się pogodzić z odejściem od ponurej atmosfery beznadziei z pierwszej części Gearsów w kolejnych odsłonach serii.
To nie wszystko. W GoW zawalczymy również z boomerami, wyposażonymi w kusze therońskimi strażnikami i gigantycznym pająkiem. Ostatni boss w grze także da nam popalić.
W niektórych etapach GoW da się wybrać jedną z dróg dotarcia do celu i są to najtrudniejsze momenty w całej opowieści.
II.TRYB DLA WIELU GRACZY.
Kampania GoW okazała się dla mnie jedynie rozbudowaną rozgrzewką przed czymś, czemu poświęciłem siedem miesięcy życia, czyli trybem multiplayer. Był właśnie koniec maja 2011r. Miałem już zaliczone wszystkie osiągnięcia z singla. Postanowiłem więc, że wbiję przynajmniej te łatwiejsze osiągnięcia sieciowe. Chciałem mieć w GoW więcej Game Score'a od sąsiada, który kiedyś opowiadał mi o tej grze, później pożyczył własny egzemplarz, żebyśmy przeszli go w kooperacji, a kiedy kupiłem własnego Xboxa 360, to zagadał ze swoim kumplem, żeby mi sprzedał Gearsy za 15zł. To prawdziwy gracz a nie jakiś pieprzony oszołom, który siedzi na ppe od rana do wieczora i hejtuje inne konsole tylko dlatego, że go na nie nie stać.
Po pierwszym przegranym meczu i nie zabiciu nikogo, stwierdziłem, że tryb dla wielu graczy w GoW to słabizna a ci co płacą za to, żeby w niego grać, to skończeni idioci.
Jednym z osiągnięć sieciowych było zdobycie największej ilości punktów w meczu rankingowym. Ciekawe jak taki leszcz jak ja miałby to niby zrobić? Rzadko kiedy kogokolwiek udawało mi się trafić a co dopiero być najlepszym graczem meczu. Gdy nie grałem Marcusem a kimś z drużyny locustów, to często strzelałem do swoich. Taki był ze mnie nieogar. Przegrywałem mecz za meczem. W jednym takim przegranym meczu zostałem tak pociśnięty, że z mojej drużyny uciekli wszyscy gracze. Nie lubili widocznie przegrywać i grać ze słabeuszami w jednej ekipie. Zostałem sam, sam na trzech graczy. Nie miałem żadnych szans. Przegrałem 0-5 i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem osiągnięcie za zdobycie największej ilości punktów w meczu. Jak to? Przecież moi rywale zrobili ze mnie miazgę. Tylko od czasu do czasu udawało mi się kogoś zastrzelić. Rozwiązanie tej zagadki to prosta matematyka. W każdej rundzie tylko jeden z nich mógł zdobyć 25 punktów za zabójstwo. Mnie to nie dotyczyło, bo mogłem zdobyć ich aż 75. Wtedy zrozumiałem bardzo prostą rzecz. Im więcej przeciwników jest do zabicia, tym więcej potencjalnych punktów do zdobycia.
Po tym wydarzeniu, uwierzyłem w siebie, uwierzyłem w to, że nadejdą mecze, w których będę dzielił i rządził, i że będę wygrywał. Wystarczy, że dam z siebie wszystko a do mojej drużyny trafią ludzie, którzy nie poddają się przy pierwszym lepszym niepowodzeniu.
Tryb multiplayer składa się z czterech typów rozgrywki.
1.Warzone (Strefa Wojny).
Naprzeciwko siebie staje maksymalnie po czterech graczy z dwóch drużyn (COG kontra szarańcza). Gospodarz określa liczbę rund, ich długość oraz mapę, na jakiej odbędzie się pojedynek. Rundę wygrywa ta ekipa, która jako pierwsza zabije wszystkich graczy z drużyny przeciwnej. Drużyna, która wygra ustaloną wcześniej liczbę rund jako pierwsza, wygrywa całe starcie. Nie będę wam ściemniał, ale w przeciągu całej mojej gearsowej kariery udało mi się awansować do grona najlepszych 35 tys. graczy na świecie na ponad 3 800 000 sklasyfikowanych. Daje mi to miejsce wśród 1% najlepszych gearsomaniaków, no chyba, że uważacie, że w GoW grają sami oszuści a wszelkie rankingi to pic na wodę.
2.Execution (Egzekucja).
Zasady są te same, co przy warzone z jedną różnicą. Gracz obalony przez innego gracza może sam się podnieść. Prawdziwy raj dla snajperów, którzy lubią znęcać się nad innymi graczami. Nie mam się czym pochwalić w tym trybie, gdyż przeszkadzała mi w nim zawsze trudność w dobijaniu graczy. Nie zmienia to jednak faktu, że ten typ gry był, jest i będzie lubiany przez graczy.
3.Assassination (Zabójstwo).
Zasady tego trybu są bardzo proste. Każda drużyna ma lidera w drużynie. Zabójstwo tego lidera kończy rundę. Odbywa się ono na zasadach znanych z egzekucji, czyli obalony lider ma jeszcze szansę na uratowanie samego siebie.
4.Annex (Aneks).
Na mapach znajdują się odpowiednie obszary do przejmowania. Przejęcie nad nimi kontroli dodaje punkty drużynie. Kto zdobędzie odpowiednią ich ilość, ten wygrywa.
Przyznam się bez bicia, ze na annexie było ciężko rozegrać nawet najkrótszy mecz, który i tak był zawsze długi. Gracze bez przerwy uciekali mi z tego trybu, więc posłuchałem rady kolegi i wszelkie osiągnięcia z nim związane zrobiłem na dwa pady. Grałem maks 3 mecze na dzień. Gdybym nie słuchał wtedy jakiejś muzyki z dysku twardego konsoli, to umarłbym z nudów. Czego to się jednak nie robi dla osiągnięć?
Po zrobieniu wszystkich osiągnięć związanych z dodatkowymi mapami, które na szczęście były darmowe, oraz innych dziwnych osiągnięć multiplayerowych typu: przepiłuj 100 osób, przyczep granat do stu graczy, dobij 100 obalonych wrogów, zalicz 100 trafień w głowę, czy po 100 zabójstw z niektórych typów broni, które były na dodatek zglitchowane i wpadały dopiero przy osiągnięciu co najmniej 130 zabójstw, zostało mi już tylko jedno osiągnięcie: Na poważnie. Każdy normalny gracz dałby sobie z nim spokój. 10000 zabójstw to nie przelewki, szczególnie, jeśli dana osoba jest często zdana tylko na siebie i dopiero poznaje meandry trybu wieloosobowego.
Wiecie już, ze nawet porażka potrafi dać komuś wiarę w siebie, ale oprócz tego, potrzeba jeszcze jakichś innych argumentów.
Nie wstydzę się swojej gry. Gdy przegrywałem, to przegrywałem, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby robić jakieś ustawki, a widziałem takich oszustów, którzy mieli w rankingu tygodniowym ponad 3000 zabójstw na 1 zgon. Wybaczcie, ale takich ludzi, to Epic powinien natychmiast banować, łącznie z glitcherami oraz tchórzami, którzy nagminnie uciekali poza mapę lub wychodzili z meczów, gdy tylko zaczęli przegrywać. Dlatego jak poznawałem po nicku takich oszołomów, to potrafiłem siedzieć w lobby meczu i go nie startować, aż z niego nie wyjdą. Jasne, że sam mogłem wyjść, ale niektórzy z nich byli tak złośliwi, że od razu pojawiali się w kolejnym. Nabluzganie im nic by nie dało, wyrzucić niepożądanego gracza niestety się nie dało, więc potrafiłem ustawić wszystkie opcje do rozpoczęcia spotkania i odpalić w międzyczasie Pokemon Platinum i grać weń tak długo, aż wszelka szumowina, z którą nie chciałem grać wyjdzie z lobby.
Moglem przegrać z każdym, ale nie mogłem pozwolić oszustom i trollom na korzystanie z łącza, które przecież darmowe nie było, podobnie jak sam Gold.
Sam aniołem nie byłem, ale jak komuś ukradłem zabójstwo (ktoś powala przeciwnika a inny gracz z drużyny go zabija), to potrafiłem napisać do takiej osoby, że oddam mu killa w następnej rundzie. Niektórzy przyjmowali moje tłumaczenia, inni zgłaszali moje niesportowe zachowanie. Nie potępiałem ich wtedy, bo mieli rację. W ferworze walki wszystko jest możliwe, ale jak ktoś mi bezczelnie kradł kille runda po rundzie, to albo robiłem tak samo przez cały mecz, albo go przerywałem.
Niektórzy nie umieją przegrywać do takiego stopnia, że wyzywali mnie w wiadomościach od polskich śmieci. Wtedy wiedziałem, że zaczynam sobie dobrze radzić. A co do tych, co mnie obrażali, to później żadna z takich osób nie wystąpiła w moim meczu. Na szczęście nie każdy to troll, i ludzie potrafili mi gratulować również tego, że nie uciekałem z przegranego meczu, gdy zostawałem sam jak palec.
Po jakimś czasie, znalazłem już najważniejsze narzędzia do zdobycia ostatniego osiągnięcia. Była to konsekwencja w realizowaniu założeń, czyli zabijanie 25 razy dziennie, potem 35 razy, a na samym końcu mojej drogi aż 50 razy. Jeśli nie wyrabiałem dziennej normy, to musiałem ją odrobić w dniu kolejnym.
Kolejnym takim elementem był boomshot, którym nauczyłem się grać. Kluczem do prawidłowego używania tej broni nie jest wcale bezpośrednie strzelanie w przeciwnika a raczej trafianie w jego nogi. Każda rakieta wystrzelona z tej wyrzutni zadaje obrażenia obszarowe, więc nawet jak ktoś stoi za przeszkodą, a widzimy jego cień, to jest do obalenia, gdy strzelimy na czuja obok niego, nie mówiąc o tym, że zabicie jednym strzałem dwóch graczy, którzy są bliska siebie wcale rzadkim widokiem nie było.
Był tez Grid oraz przede wszystkim Polacy, z którymi mogłem się komunikować za pomocą headseta. Pomagali mi niezliczoną ilość razy w trudnych sytuacjach. Choć nie zawsze potrafiłem z każdym znaleźć wspólny język, to byli wśród nich wspaniali ludzie, którym potrafiłem pomagać nawet za cenę przegranego meczu. Czasem trzeba spłacać długi wdzięczności.
W końcu doszedłem do takiej wprawy, ze potrafiłem zabić nawet całą drużynę przeciwną. Pamiętam, że przy premierze GoW 3 na serwerach pojawiły się takie ogórki, że nabicie kilkunastu zabójstw w jednym meczu nie było dla mnie problemem. To były prawdziwe kwadratowe żniwa.
Moja zbyt dobra gra była także po części wynikiem przewagi hosta, który jeśli nie trafi na wymagających graczy, jest niczym bóg, na którego nie ma mocnych. To chyba najgorsza rzecz we wszystkich Gearsach, która jest obecna nawet w trybie kooperacji, czy w trybie hordy i bestii z kolejnych części. Czasem było tak, że jak miałem świetnego snajpera w ekipie, co oddawał strzały tylko z aktywnego przeładowania i trafił przeciwnika w głowę aż trzy razy, tylko go obalając na ziemię, a ja wziąłem potem snajpę w następnej rundzie i urwałem łeb wrogowi pierwszym strzałem, to wtedy wiedziałem, że Epic powinien się jednak bardziej postarać.
Pomijając wszystko co złe w GoW, bardzo miło wspominam w szczególności dwa spotkania.
W pierwszym z nich w jednej z rund z mojej ekipy nic nie zostało. Zostałem sam. Dwaj kolesie z drużyny przeciwnej oraz trzeci, wyposażony w snajperkę, zaczęli przeczesywać teren, szukając swojej ostatniej ofiary. Wiedziałem jedno, nie wolno mi było podnieść żadnej broni z ziemi, gdyż zobaczyliby ten fakt na ekranach swych telewizorów. Moją jedyną szansą był atak z zaskoczenia. Schowałem się za jedną z kolumn spowitą ciemnością i czekałem. Sprawdzili już kwietniki, więc udali się na respawn w celu sprawdzenia, czy nie stoi tam jakiś maruder. Nie było tam nikogo. Poczęli iść w moją stronę. Pierwszy z nich wszedł właśnie po schodach. Wtedy wychyliłem się i strzeliłem ze strzelby z całej siły z bliska. Nic nie zostało z tego nieszczęśnika. Snajper, który to zobaczył, był w takim szoku, że nie dość, że nie trafił mnie z broni, to jeszcze zaciął ją przy jej przeładowywaniu. To była moja chwila. Po krótkiej wymianie ognia, drugi z nich poległ a gdy snajper doszedł już do siebie, to było dla niego już za późno. Nie wygrałem tego meczu. W mojej ekipie były same ogórki, ale nic nie odbierze mi mojego małego tryumfu nad cwaniakami, którym się wydawało, że wszystko mogą.
Drugie starcie, które tu przywołam
miało diametralnie inny przebieg. To był pojedynek dwóch ludzi, Polaka,
radzącego sobie z boomshotem i hiszpańskiego torreadora, biegle
władającego snajperką. Wszystkie rundy wyglądały tak samo. On kasował
moją drużynę a ja jego. Rundę wygrywał zaś ten z nas, który był bardziej
zawzięty i przebiegły. Jak zwykle graliśmy do pięciu wygranych rund.
Było 4-4. Mieliśmy po około 20 zabójstw, on chyba nawet więcej.
Pozostali gracze byli dla nas tłem. Jasnym się stało,
że wygra ten z nas, kto obali swego oponenta. Wziął snajperkę i schował
się za samochodem. Pomyślałem: teraz albo nigdy. Zbiegając ze schodów w
jego kierunku dostałem od niego, ale nie był to strzał w głowę, więc
jakimś cudem przeżyłem. Byłem sam a on miał jeszcze drugiego gracza do
pomocy niedaleko nas. Nie wierzyłem w zwycięstwo, a gdy zbliżyłem się do
niego i oddałem strzał z boomshota, który razem z nim zabrał również
mnie, to pogrążyłem się w rozpaczy. Źle oceniłem odległość miedzy nami. I
kiedy chciałem już odhaczyć kolejną porażkę na swoim koncie, stała się
rzecz niebywała. Gracz, który był z nim w drużynie wplątał się w naszą
decydującą o wszystkim konfrontację. Okazało się, że mój ostatni strzał z
boomshota zabrał również i jego. I tak oto, szczęście dało mi
upragnione zwycięstwo. Po tym pojedynku natychmiast dodałem mojego
rywala do znajomych. Potem rozegraliśmy niejeden mecz, walcząc u swego
boku.
Nigdy nie powiem o sobie, że byłem jakimś wielkim mistrzem GoWa. Bez booma byłem jak dziecko we mgle, gdy trafiałem do ekipy z ogórkami, którzy nie wiedzieli, gdzie jest lufa broni, to odechciewało mi się czasem grać. Nie poddawałem się jednak. Chciałem zdobyć choć jednego calaka w swoim życiu, a kiedy w końcu mi się to udało, to przeszedłem na zasłużoną gearsową emeryturę i obiecałem sobie, że już żadnym Gearsom nie poświęcę tyle czasu.
Dla Was ten tekst może być przejawem mojej zbyt pobudzonej imaginacji. Oceniajcie go jak chcecie. Powiem Wam tylko jedno na koniec. Gearsy, nawet pomimo swoich ogromnych wad, mają tak zajebiste multi, ze ludzie będą za nie dobrowolnie płacić, dopóki Microsoft nie wyłączy im serwerów. Byłem jedną z takich osób i jedyne, czego żałuję to to, że nie nie miałem narzędzi do rejestracji swoich wyczynów w tym tytule.
Głosowanie na recenzję tygodnia odbywa się na blogu użytkownika Montana. Nowy blog pojawi się... Kiedyś w przyszłości...
Zanim jednak powstały te wszystkie tytuły, wystarczyła raptem jedna minuta, aby przekonać graczy do Gearsów.
Tak właśnie wszystko się zaczęło.
Kampanię w GoW można rozegrać samemu oraz z innym graczem na podzielonym ekranie lub przez internet. Dwa ostatnie rozwiązania są zdecydowanie najlepsze, gdyż ai kompanów nie należy do najlepszych i często zdarza się im wchodzić pod ciężki ostrzał z troik (stacjonarne karabiny maszynowe). W wypadku, gdy nasz towarzysz zostaje powalony na ziemię, powinniśmy mu pomóc, no chyba że dojście do niego i próba ratunku zakończy się również naszym zgonem. W takiej sytuacji powinniśmy najpierw oczyścić okolicę z wszelkiego dybiącego na nasze życie plugastwa. To, czy wszyscy zostali już pokonani na danym obszarze można łatwo rozpoznać po charakterystycznym riffie gitarowym. Jest to jeden z fajniejszych pomysłów w grze. Innym ciekawym rozwiązaniem systemowym jest przypominające mi pomysł podobny do tego z pierścieniami sądu z Shadow Hearts II, czyli aktywne przeładowywanie broni.
Nie tylko w Gearsach dobre wyczucie czasu nagradza gracza. Podobnie było też w Shadow Hearts II z PS2.
1.Bohaterowie.
Gears of War nazywany jest także dudebro shooterem, bo opowiada o czterech żołnierzach koalicji (COG).
Od lewej na zdjęciu powyżej są to:
Damon Baird (mądrala, który funkcjonowanie przeróżnych urządzeń ma obcykane w jednym paluszku, a do tego straszny maruda).
Augustus Cole (były gracz thrashballa i dusza towarzystwa).
Marcus Fenix (lider ekipy i były więzień, w którego wciela się gracz).
Dominic Santiago (najlepszy kumpel Marcusa, można nim grać w kampanii dla jednego gracza w kooperacji ),
W wyniku niesprzyjających okoliczności na polu walki zostają oni zmuszeni do współpracy, aby przetrwać w starciu z przeważającymi siłami szarańczy (locust). Każdy z nich pójdzie za drugim w ogień, ale oczywiście żaden nie da po sobie tego poznać i prędzej będzie się dąsał ze swoimi kumplami i rzucał pod ich adresem jakieś czerstwe uwagi.
2.Bronie.
Dialogi nie są najlepszą wizytówką tej strzelaniny, za to uzbrojenie i różne typy przeciwników już tak. Weźmy na przykład takiego lancera, czyli karabin maszynowy z przymocowaną doń piłą łańcuchową. To świetna broń do ostrzeliwania wrogów zza osłon, ale doskonale nadaje się również do przepiłowania przeciwnika, który skrył się za jakąś zasłoną i nie kwapi się do ataku. Gnasher to strzelba, longshot to karabin snajperski, który każdorazowo należy przeładować po oddaniu strzału. Jest doskonały do pozbawiania głów wrogów ludzkości. Są jeszcze pistolety oraz granaty, nadające się do niszczenia dziur, z których wyłażą locusty a nawet do przyczepiania ich do przeciwników. Jest też łuk, który strzela wybuchowymi pociskami oraz Młot Świtu, najpotężniejsza broń w grze, która używa lasera nakierowywanego za pomocą satelity. Jedynym jego ograniczeniem jest to, że można go używać tylko na otwartej przestrzeni. Doskonała rzecz na ciężko opancerzone sługi królowej szarańczy, których nie imają się pociski z broni konwencjonalnej. Na koniec zostawiłem sobie moją ulubioną zabawkę, czyli boomshota. Jest to wyrzutnia rakietowa średniego zasięgu, która strzela wybuchowymi pociskami po lekko zakrzywionej linii. Czemu ją tak bardzo lubię, wyjaśnię trochę później.
Młot Świtu. Nie wychodźcie bez niego z domu.
3.Przeciwnicy.
Naprzeciwko nich staną grubs, czyli locustowe mięso armatnie, wrzeszczące dranie (wretches), których po prostu nie cierpię. Można ich łatwo przepiłować, albo zastrzelić jednym strzałem ze strzelby, ale niech nas tylko otoczą w większej grupie a będziemy mieli przerąbane. W późniejszej części gry pojawią się wybuchowe wersje tych przeciwników i jak staniemy z nimi w oko w oko w jakimś budynku, to nic nie dadzą nam jakiekolwiek błagania o litość. Do tego dochodzą jeszcze seeders, które wydalają z siebie latające i wybuchowe nemacysty. Bez młota świtu nie ma co nawet do nich startować.
Jednak jednym z najbardziej pamiętnych starć w grze jest pierwsze spotkanie ze ślepą berserkerką, która wyszukuje ludzi za pomocą węchu i słuchu. Normalna broń nie robi jej krzywdy i naszą jedyną nadzieją na wyjście bez szwanku z tego starcia jest zwabienie jej na zewnątrz, używając własnej osoby jako przynęty. Mistrzowski pojedynek. Wystarczy, że podczas jej natarcia zrobimy unik w bok o sekundę za późno a niewiele z nas zostanie.
Berserkerka. Ostra babka. Znam do niej numer telefonu. Jak ktoś chce się z nią umówić, to pisać na priva.
To nie wszystko. W GoW zawalczymy również z boomerami, wyposażonymi w kusze therońskimi strażnikami i gigantycznym pająkiem. Ostatni boss w grze także da nam popalić.
W niektórych etapach GoW da się wybrać jedną z dróg dotarcia do celu i są to najtrudniejsze momenty w całej opowieści.
II.TRYB DLA WIELU GRACZY.
Kampania GoW okazała się dla mnie jedynie rozbudowaną rozgrzewką przed czymś, czemu poświęciłem siedem miesięcy życia, czyli trybem multiplayer. Był właśnie koniec maja 2011r. Miałem już zaliczone wszystkie osiągnięcia z singla. Postanowiłem więc, że wbiję przynajmniej te łatwiejsze osiągnięcia sieciowe. Chciałem mieć w GoW więcej Game Score'a od sąsiada, który kiedyś opowiadał mi o tej grze, później pożyczył własny egzemplarz, żebyśmy przeszli go w kooperacji, a kiedy kupiłem własnego Xboxa 360, to zagadał ze swoim kumplem, żeby mi sprzedał Gearsy za 15zł. To prawdziwy gracz a nie jakiś pieprzony oszołom, który siedzi na ppe od rana do wieczora i hejtuje inne konsole tylko dlatego, że go na nie nie stać.
Po pierwszym przegranym meczu i nie zabiciu nikogo, stwierdziłem, że tryb dla wielu graczy w GoW to słabizna a ci co płacą za to, żeby w niego grać, to skończeni idioci.
Jednym z osiągnięć sieciowych było zdobycie największej ilości punktów w meczu rankingowym. Ciekawe jak taki leszcz jak ja miałby to niby zrobić? Rzadko kiedy kogokolwiek udawało mi się trafić a co dopiero być najlepszym graczem meczu. Gdy nie grałem Marcusem a kimś z drużyny locustów, to często strzelałem do swoich. Taki był ze mnie nieogar. Przegrywałem mecz za meczem. W jednym takim przegranym meczu zostałem tak pociśnięty, że z mojej drużyny uciekli wszyscy gracze. Nie lubili widocznie przegrywać i grać ze słabeuszami w jednej ekipie. Zostałem sam, sam na trzech graczy. Nie miałem żadnych szans. Przegrałem 0-5 i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem osiągnięcie za zdobycie największej ilości punktów w meczu. Jak to? Przecież moi rywale zrobili ze mnie miazgę. Tylko od czasu do czasu udawało mi się kogoś zastrzelić. Rozwiązanie tej zagadki to prosta matematyka. W każdej rundzie tylko jeden z nich mógł zdobyć 25 punktów za zabójstwo. Mnie to nie dotyczyło, bo mogłem zdobyć ich aż 75. Wtedy zrozumiałem bardzo prostą rzecz. Im więcej przeciwników jest do zabicia, tym więcej potencjalnych punktów do zdobycia.
Po tym wydarzeniu, uwierzyłem w siebie, uwierzyłem w to, że nadejdą mecze, w których będę dzielił i rządził, i że będę wygrywał. Wystarczy, że dam z siebie wszystko a do mojej drużyny trafią ludzie, którzy nie poddają się przy pierwszym lepszym niepowodzeniu.
Tryb multiplayer składa się z czterech typów rozgrywki.
1.Warzone (Strefa Wojny).
Naprzeciwko siebie staje maksymalnie po czterech graczy z dwóch drużyn (COG kontra szarańcza). Gospodarz określa liczbę rund, ich długość oraz mapę, na jakiej odbędzie się pojedynek. Rundę wygrywa ta ekipa, która jako pierwsza zabije wszystkich graczy z drużyny przeciwnej. Drużyna, która wygra ustaloną wcześniej liczbę rund jako pierwsza, wygrywa całe starcie. Nie będę wam ściemniał, ale w przeciągu całej mojej gearsowej kariery udało mi się awansować do grona najlepszych 35 tys. graczy na świecie na ponad 3 800 000 sklasyfikowanych. Daje mi to miejsce wśród 1% najlepszych gearsomaniaków, no chyba, że uważacie, że w GoW grają sami oszuści a wszelkie rankingi to pic na wodę.
2.Execution (Egzekucja).
Zasady są te same, co przy warzone z jedną różnicą. Gracz obalony przez innego gracza może sam się podnieść. Prawdziwy raj dla snajperów, którzy lubią znęcać się nad innymi graczami. Nie mam się czym pochwalić w tym trybie, gdyż przeszkadzała mi w nim zawsze trudność w dobijaniu graczy. Nie zmienia to jednak faktu, że ten typ gry był, jest i będzie lubiany przez graczy.
3.Assassination (Zabójstwo).
Zasady tego trybu są bardzo proste. Każda drużyna ma lidera w drużynie. Zabójstwo tego lidera kończy rundę. Odbywa się ono na zasadach znanych z egzekucji, czyli obalony lider ma jeszcze szansę na uratowanie samego siebie.
4.Annex (Aneks).
Na mapach znajdują się odpowiednie obszary do przejmowania. Przejęcie nad nimi kontroli dodaje punkty drużynie. Kto zdobędzie odpowiednią ich ilość, ten wygrywa.
Przyznam się bez bicia, ze na annexie było ciężko rozegrać nawet najkrótszy mecz, który i tak był zawsze długi. Gracze bez przerwy uciekali mi z tego trybu, więc posłuchałem rady kolegi i wszelkie osiągnięcia z nim związane zrobiłem na dwa pady. Grałem maks 3 mecze na dzień. Gdybym nie słuchał wtedy jakiejś muzyki z dysku twardego konsoli, to umarłbym z nudów. Czego to się jednak nie robi dla osiągnięć?
Po zrobieniu wszystkich osiągnięć związanych z dodatkowymi mapami, które na szczęście były darmowe, oraz innych dziwnych osiągnięć multiplayerowych typu: przepiłuj 100 osób, przyczep granat do stu graczy, dobij 100 obalonych wrogów, zalicz 100 trafień w głowę, czy po 100 zabójstw z niektórych typów broni, które były na dodatek zglitchowane i wpadały dopiero przy osiągnięciu co najmniej 130 zabójstw, zostało mi już tylko jedno osiągnięcie: Na poważnie. Każdy normalny gracz dałby sobie z nim spokój. 10000 zabójstw to nie przelewki, szczególnie, jeśli dana osoba jest często zdana tylko na siebie i dopiero poznaje meandry trybu wieloosobowego.
Mój
dorobek w strefie wojny. 10 373 zabójstw, 6473 zgony. 1902 rozegrane
mecze, w tym prawie 1200 wygranych. Wiele złego można powiedzieć o mojej
grze w Gears of War, ale nikt mi nie zarzuci, że nie włożyłem w nią
całego serca.
Nie wstydzę się swojej gry. Gdy przegrywałem, to przegrywałem, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby robić jakieś ustawki, a widziałem takich oszustów, którzy mieli w rankingu tygodniowym ponad 3000 zabójstw na 1 zgon. Wybaczcie, ale takich ludzi, to Epic powinien natychmiast banować, łącznie z glitcherami oraz tchórzami, którzy nagminnie uciekali poza mapę lub wychodzili z meczów, gdy tylko zaczęli przegrywać. Dlatego jak poznawałem po nicku takich oszołomów, to potrafiłem siedzieć w lobby meczu i go nie startować, aż z niego nie wyjdą. Jasne, że sam mogłem wyjść, ale niektórzy z nich byli tak złośliwi, że od razu pojawiali się w kolejnym. Nabluzganie im nic by nie dało, wyrzucić niepożądanego gracza niestety się nie dało, więc potrafiłem ustawić wszystkie opcje do rozpoczęcia spotkania i odpalić w międzyczasie Pokemon Platinum i grać weń tak długo, aż wszelka szumowina, z którą nie chciałem grać wyjdzie z lobby.
Czekaliście
kiedyś długo na rozpoczęcie meczu przez sieć? Z DSem w ręku i
Pokemonami wewnątrz przenośnej konsoli Nintendo mogłem czekać nawet i
pół godziny a poczucie nudy i tak było mi obce.
Moglem przegrać z każdym, ale nie mogłem pozwolić oszustom i trollom na korzystanie z łącza, które przecież darmowe nie było, podobnie jak sam Gold.
Sam aniołem nie byłem, ale jak komuś ukradłem zabójstwo (ktoś powala przeciwnika a inny gracz z drużyny go zabija), to potrafiłem napisać do takiej osoby, że oddam mu killa w następnej rundzie. Niektórzy przyjmowali moje tłumaczenia, inni zgłaszali moje niesportowe zachowanie. Nie potępiałem ich wtedy, bo mieli rację. W ferworze walki wszystko jest możliwe, ale jak ktoś mi bezczelnie kradł kille runda po rundzie, to albo robiłem tak samo przez cały mecz, albo go przerywałem.
Niektórzy nie umieją przegrywać do takiego stopnia, że wyzywali mnie w wiadomościach od polskich śmieci. Wtedy wiedziałem, że zaczynam sobie dobrze radzić. A co do tych, co mnie obrażali, to później żadna z takich osób nie wystąpiła w moim meczu. Na szczęście nie każdy to troll, i ludzie potrafili mi gratulować również tego, że nie uciekałem z przegranego meczu, gdy zostawałem sam jak palec.
Po jakimś czasie, znalazłem już najważniejsze narzędzia do zdobycia ostatniego osiągnięcia. Była to konsekwencja w realizowaniu założeń, czyli zabijanie 25 razy dziennie, potem 35 razy, a na samym końcu mojej drogi aż 50 razy. Jeśli nie wyrabiałem dziennej normy, to musiałem ją odrobić w dniu kolejnym.
Gridlock. Moja
ulubiona mapa w GoW, jedyna, na której potrafiłem odgryźć się każdemu
kozakowi, który traktował mnie w innych meczach jak ścierkę. Po prawej
macie schody prowadzące po snajperkę, za samochodami na środku są
granaty, po lewej, "Brama Kwadratowego Zbawienia". Gdy tylko miałem w
rękach znajdującego się wewnątrz boomshota, to jedyne co mogło uratować
moich oponentów, to moja niecelność. W innym wypadku było z nimi bardzo,
bardzo źle.
Kolejnym takim elementem był boomshot, którym nauczyłem się grać. Kluczem do prawidłowego używania tej broni nie jest wcale bezpośrednie strzelanie w przeciwnika a raczej trafianie w jego nogi. Każda rakieta wystrzelona z tej wyrzutni zadaje obrażenia obszarowe, więc nawet jak ktoś stoi za przeszkodą, a widzimy jego cień, to jest do obalenia, gdy strzelimy na czuja obok niego, nie mówiąc o tym, że zabicie jednym strzałem dwóch graczy, którzy są bliska siebie wcale rzadkim widokiem nie było.
Był tez Grid oraz przede wszystkim Polacy, z którymi mogłem się komunikować za pomocą headseta. Pomagali mi niezliczoną ilość razy w trudnych sytuacjach. Choć nie zawsze potrafiłem z każdym znaleźć wspólny język, to byli wśród nich wspaniali ludzie, którym potrafiłem pomagać nawet za cenę przegranego meczu. Czasem trzeba spłacać długi wdzięczności.
W końcu doszedłem do takiej wprawy, ze potrafiłem zabić nawet całą drużynę przeciwną. Pamiętam, że przy premierze GoW 3 na serwerach pojawiły się takie ogórki, że nabicie kilkunastu zabójstw w jednym meczu nie było dla mnie problemem. To były prawdziwe kwadratowe żniwa.
Moja zbyt dobra gra była także po części wynikiem przewagi hosta, który jeśli nie trafi na wymagających graczy, jest niczym bóg, na którego nie ma mocnych. To chyba najgorsza rzecz we wszystkich Gearsach, która jest obecna nawet w trybie kooperacji, czy w trybie hordy i bestii z kolejnych części. Czasem było tak, że jak miałem świetnego snajpera w ekipie, co oddawał strzały tylko z aktywnego przeładowania i trafił przeciwnika w głowę aż trzy razy, tylko go obalając na ziemię, a ja wziąłem potem snajpę w następnej rundzie i urwałem łeb wrogowi pierwszym strzałem, to wtedy wiedziałem, że Epic powinien się jednak bardziej postarać.
Pomijając wszystko co złe w GoW, bardzo miło wspominam w szczególności dwa spotkania.
W pierwszym z nich w jednej z rund z mojej ekipy nic nie zostało. Zostałem sam. Dwaj kolesie z drużyny przeciwnej oraz trzeci, wyposażony w snajperkę, zaczęli przeczesywać teren, szukając swojej ostatniej ofiary. Wiedziałem jedno, nie wolno mi było podnieść żadnej broni z ziemi, gdyż zobaczyliby ten fakt na ekranach swych telewizorów. Moją jedyną szansą był atak z zaskoczenia. Schowałem się za jedną z kolumn spowitą ciemnością i czekałem. Sprawdzili już kwietniki, więc udali się na respawn w celu sprawdzenia, czy nie stoi tam jakiś maruder. Nie było tam nikogo. Poczęli iść w moją stronę. Pierwszy z nich wszedł właśnie po schodach. Wtedy wychyliłem się i strzeliłem ze strzelby z całej siły z bliska. Nic nie zostało z tego nieszczęśnika. Snajper, który to zobaczył, był w takim szoku, że nie dość, że nie trafił mnie z broni, to jeszcze zaciął ją przy jej przeładowywaniu. To była moja chwila. Po krótkiej wymianie ognia, drugi z nich poległ a gdy snajper doszedł już do siebie, to było dla niego już za późno. Nie wygrałem tego meczu. W mojej ekipie były same ogórki, ale nic nie odbierze mi mojego małego tryumfu nad cwaniakami, którym się wydawało, że wszystko mogą.
Fuel Depot. Niebo dla snajperów oraz dla tego jedynego szczęśliwca, który psuje im zabawę znalezionym w magazynie Młotem Świtu.
Nigdy nie powiem o sobie, że byłem jakimś wielkim mistrzem GoWa. Bez booma byłem jak dziecko we mgle, gdy trafiałem do ekipy z ogórkami, którzy nie wiedzieli, gdzie jest lufa broni, to odechciewało mi się czasem grać. Nie poddawałem się jednak. Chciałem zdobyć choć jednego calaka w swoim życiu, a kiedy w końcu mi się to udało, to przeszedłem na zasłużoną gearsową emeryturę i obiecałem sobie, że już żadnym Gearsom nie poświęcę tyle czasu.
Dla Was ten tekst może być przejawem mojej zbyt pobudzonej imaginacji. Oceniajcie go jak chcecie. Powiem Wam tylko jedno na koniec. Gearsy, nawet pomimo swoich ogromnych wad, mają tak zajebiste multi, ze ludzie będą za nie dobrowolnie płacić, dopóki Microsoft nie wyłączy im serwerów. Byłem jedną z takich osób i jedyne, czego żałuję to to, że nie nie miałem narzędzi do rejestracji swoich wyczynów w tym tytule.
Głosowanie na recenzję tygodnia odbywa się na blogu użytkownika Montana. Nowy blog pojawi się... Kiedyś w przyszłości...
Werdykt
Graliśmy na: X360
- + niesamowita oprawa audiowizualna
- + ciekawe uzbrojenie
- + wrogowie
- + walki z niektórymi bossami
- + mroczny klimat
- + kooperacja
- + rewelacyjny tryb multiplayer
- - przewaga hosta
- - glitcherzy, uciekinierzy i inni oszuści w trybie dla wielu osób
- - niemożność wyrzucania niepożądanych graczy z lobby meczu
- - niektóre bezsensowne osiągnięcia sieciowe
Komentarze
Prześlij komentarz