W co gracie w weekend? #170
squaresofter 06.10.2016, 00:07
1087V
W co gracie w weekend? #170
Cześć. W ten weekend
kontynuuję swoją przygodę z Suikodenem. Jako prowadzący ten cykl
postanowiłem uczynić październik miesiącem krzycha007 i Icemana we w co
gracie, więc sprawdzę też Final Fantasy VIII oraz zremasterowany remake
Resident Evil. Jeśli i Wy w coś gracie, to nie zapomnijcie podzielić się
tym w komentarzach. Życzę wszystkim udanego weekendu.
[Wpis zawiera spoilery.]
[Wpis zawiera spoilery.]
Suikoden (PSone, Konami, 1996r.)
Jednak dobrze się stało, że wrzuciłem tą topkę jrpgów na portal. Wiedziałem, że czytelnicy od razu zwrócą uwagę na brak jakiegokolwiek Suikodena w moim zestawieniu.
Powoli zaczynam dostrzegać przyczyny ich zdziwienia.
Nie spodziewałem się, że pierwsza odsłona serii ma taką świetną muzykę w stosunku do ogranej wcześniej przeze mnie Czwórki. Powiem więcej, ta muzyka tak bardzo przypadła mi do gustu, że z miejsca stała się jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych, jakie słyszałem w jrpgach. Tego nie powstydziliby się nawet najlepsi kwadratowi kompozytorzy. Praktycznie każda kolejna kompozycja muzyczna w tym klasyku jest jak uczta dla ucha. Jest niczym woda dla człowieka, który zgubił się na pustyni lub jak raj dla kogoś, kto pragnął całe życie przeżyć coś pięknego.
Suikoden zaczął się dla mnie dopiero wtedy, gdy zobaczyłem do jakich okrucieństw jest zdolna Armia Imperium. Nie mogłem być częścią instytucji, która ma za nic ludzkie życie moich kompanów i woli zbierać tzw. Prawdziwe Runy. W posiadaniu jednego z nich był Ted, który został straszliwie potraktowany przez swych mocodawców. Postanowił, że jedynym dla niego wyjściem jest powierzenie mi Runy Pożerającej Dusze.
Po tym wydarzeniu stałem się poszukiwanym rebeliantem, który prędzej lub później wpadłby w ręce imperialnego oprawcy. Gdyby nie spotkanie z przebiegłym cwaniakiem o imieniu Viktor, byłoby po mnie. Zawsze lubiłem ludzi, którzy nie myślą konwencjonalnie. Jednak Viktora cenię najbardziej za to, że poznał mnie z Odessą Silverberg, przywódczynią Armii Wyzwoleńczej, która przysięgła obalić Imperium.
Od razu zauważyłem, że jest zbyt łatwowierna, ale jej stwierdzenie, które usłyszałem od niej podczas naszej nocnej rozmowy, że odwracanie się od tego, co się widzi i czuje jest grzechem bardzo przypadło mi się spodobało. Na jej barkach spoczywało marzenie o wolności wielu ludzi. Powoli zaczęła się więc obawiać, czy podoła takiemu wyzwaniu. Powiedziała mi jeszcze coś bardzo ważnego, a mianowicie to, że posiadam w oczach siłę, która zbliża do siebie ludzi. Chciałem ją lepiej poznać, bo wydała mi się kimś fascynującym. Odessa miała piękne serce, o czym bardzo szybko miałem się przekonać. Postanowiła oddać życie za bezbronne dziecko podczas niespodziewanego ataku na kryjówkę ruchu oporu. Gdy gasła, ze smutkiem w oczach wyznała, że nigdy nie zobaczy wolności, o której marzyła, więc niech przynajmniej ja ją zdobędę. Kiedy poprosiła mnie, żebym wrzucił jej umierające ciało do ścieków, żeby żaden człowiek, który wierzy w wyzwolenie słabych i uciśnionych nigdy nie dowiedział się o jej strasznym losie, nie miałem odwagi spełnić jej prośby. Była zbyt czysta i zbyt delikatna, aby splugawić ją w ten sposób. Chciałem umrzeć, walcząc u jej boku w jej ostatnich chwilach.
Nie udało mi się jej obronić. Musiałem uciekać. Tylko w ten sposób mogłem spełnić jej ostatnią prośbę o powiadomieniu o jej śmierci niejakiego Mathiu.
Mathiu okazał się być byłym imperialnym chirurgiem, który osiadł w spokojnej wiosce, gdzie troszczył się o miejscowe dzieci. Z wojną, która nie oszczędza nikogo, nie chciał mieć nic do czynienia. Na wieść o śmierci Odessy zareagował złością. Stwierdził tylko, że w końcu spotkało ją to, co było nieuniknione i że jej zabawa w ruch oporu okazała się głupotą.
Uważał się za kogoś lepszego od niej, za kogoś, kto nie straciłby życia, walcząc o takie bzdurne ideały. Jednak, gdy w jego wiosce pojawiło się wojsko Imperium i zażądało współpracy, to znalazł się w potrzasku. Nie chciał nawet myśleć o współpracy z wojskiem, ale gdy poczęto mu grozić śmiercią małych dzieci, to nawet i on zaczął mieć wątpliwości.
To był mój moment. Rozwiązałem tą sytuację po swojemu, dzięki czemu lekarz mógł na chwilę odsapnąć. Choć go uratowałem, to brzydziłem się jego tchórzostwem. Każdy potrafi mówić, co mu ślina na język przyniesie, ale gdy dochodzi co do czego, to kończy się nie na działaniach a na pustych frazesach,
Chwilę potem dowiedziałem się, że Mathiu jest bratem zmarłej Odessy. Szybko zrozumiałem dlaczego traktowała go jak obcą osobę. Dla kogoś kto nie ma krztyny lęku w sercu bycie tchórzem jest najgorszą zbrodnią. Mathiu nie przyjął kolczyka Odessy, który miałem mu podarować, wykonując ostatnie życzenie zmarłej. Polecił mi go zatrzymać, żeby przypominał mi, że nieszczęsna bojowniczka o wolność jako pierwsza dostrzegła we mnie potencjał.
Następnie dowiedziałem się, że same dobre chęci nie wystarczą w konfrontacji z Imperium. Do tego potrzeba armii. Udałem się więc na wyspę, którą miałem uczynić swoją bazą do realizacji moich dalekosiężnych celów.
Żeby jednak stać się panem owej wyspy, musiałem wpierw stoczyć morderczy bój z rezydującym tam smokiem, przez którego cała okolica została spowita we mgle.
Nie była to łatwa konfrontacja. Jego przerażający oddech i potężne uderzenia szybko dały mi do zrozumienia, że walczę z potężną bestią pełną majestatu. Do dziś nie wiem jak go pokonałem, biorąc pod uwagę, że bardzo szybko połowa składu mojej drużyny straciła przytomność i musiałem walczyć o przetrwanie połową drużyny.
Jednak w końcu się udało i teraz mam zamiar wcielić w szeregi swojej kompanii tylu sojuszników, ilu zdołam.
Jednym z nich jest dziewczyna o imieniu Cleo, która jest zawsze w złym humorze po wstaniu z łóżka, ale jest wobec mnie lojalna i pójdzie za mną wszędzie.
Innym moim sojusznikiem jest twardogłowy Gremio, który walczy przy użyciu siekiery. Ciągle nazywa mnie młodym paniczem. On nie był tak łatwy do przekonania do moich racji jak waleczna dziewczyna. Ród, z którego się wywodzę miał zobowiązania wojskowo-polityczne, więc z początku nie chciał słyszeć o byciu rebeliantem poszukiwanym listem gończym, jednak gdy na własne oczy zobaczył niecne czyny naszych mocodawców, to i jemu przestało to odpowiadać.
Właśnie takich ludzi potrzebuję.
Zanim jednak zacząłem swoje eskapady krajoznawcze musiałem zrobić coś z pozoru nieistotnego. Musiałem nazwać nasz zamek. Wysłuchałem propozycji od innych, ale żadna z nich nie przypadła mi do gustu. Pierwsze co przyszło mi do głowy, to Kwadratowy Zamek lub W co gracie w weekend, ale i one wydawały mi się niestosowne. Potrzebowałem nazwy zamku, która zawsze będzie przypominać mi o moim celu. Potrzebowałem czegoś, co każdemu mojemu sojusznikowi uzmysłowi dokąd zmierzamy i co musimy zrobić. Potrzebowałem nazwy, która będzie budzić trwogę w sercach imperialistów, gdy tylko ją usłyszą. Nazwałem nasz zamek Zamkiem Odessy, bo to jedyna nazwa, która spodobała mi się na tyle, by jej nie odrzucić. Wszyscy muszą wiedzieć dla kogo będziemy walczyć i jakie idee będą nas prowadzić.
Final Fantasy VIII (PSone, Squaresoft, 1999r.)
Tydzień temu napisałem nieprawdę o FFVIII. Okazało się, że łączny czas, jaki spędziłem z Ósemką to już prawie 600 godzin (więcej czasu spędziłem tylko z FFX, z którym spędziłem ponad 2000 godzin oraz z FFXII, z którym bawiłem się łącznie ok. 800 godzin).
Przy pierwszym przejściu FFVIII spędziłem z nią 160 godzin. Przy drugim przejściu jrpga Squaresoftu, znacznie ważniejszym, bo poczułem wtedy smak zwycięstwa nad Ultimą i Omegą, było to już 360 godzin. Jak się jednak okazuje, to nie wszystko. Kiedyś postanowiłem przejść ten tytuł trzeci raz, tym razem na PS3, gdzie nie musiałem martwić się o miejsce do zapisu stanu gry na karcie pamięci, bo tam mogę ich mieć nieskończoną ilość. Wszystko skończyło się na 73 godzinach. Postanowiłem wykorzystać teraz tego sejwa.
Po co w ogóle wróciłem do Ósemki? Powód jest niezwykle prosty. Krzychu007, jeden z moich ulubionych czytelników, ma urodziny w tym miesiącu. Mógłbym oczywiście złożyć mu życzenia, o których przypomni mi Facebook i udawać wielkiego kolegę. Problem ze mną jest jednak taki, że nie mam pamięci do takich rzeczy, a poza tym nie lubię być kolegą na pokaz.
Postanowiłem w ramach mojego prezentu ograć jego ulubionego Finala zanim skończy studia i pójdzie w świat realizować swoje marzenia i co nieco o nim napisać.
Nikt mi nigdy nie obiecywał, że będzie czytał mojego bloga do końca życia, ale że mam jeszcze jakichś czytelników, to chcę zrobić coś, co będą dobrze wspominać, nawet jeśli to będzie tylko jedna osoba.
W FFVIII jestem obecnie na drugiej płycie. Ogrodowi Balamb, którego wychowankiem jest Squall grozi zagłada, więc protagonista i jego kompani próbują coś z tym zrobić. Do Ogrodu zmierzają rakiety, ale jest nadzieja, okazuje się bowiem, że Cid Kramer, opiekun ogrodu, ma plan, od którego powodzenia zależy los wszystkich uczniów. Zanim ogród stał się ogrodem był kiedyś schronem. Muszę zatem spróbować użyć tego fortelu. To moja ostatnia i najmocniejsza karta przetargowa w grze o przetrwanie.
Nie pozwolę zniszczyć mojego domu, w którym spotkałem miłość swojego życia, nieporadnie z nią tańczyłem, ukończyłem wszystkie testy wiedzy, dzięki czemu osiągnąłem najwyższą, trzydziestą rangę SeeD i otrzymuję z tego powodu sowite wynagrodzenie. Oj, nie, jeśli ktoś zniszczy mój ogród to stanę się kolejnym złym NasienieM jak Seifer. Nie pozwolę na to. Jeśli te rakiety naprawdę tu dolecą, to z kim będę grał w karty?
Resident Evil (PS4, Capcom, 2015r.)
Iceman zawsze był dobrym duchem w pierwszych odsłonach w co gracie w weekend. Był znajomym Irona, z którym często dyskutował oraz moim częstym gościem. Fascynowała go Formuła 1, w szczególności zaś fiński kierowca Kimi Raikkonen, którego przydomek przyjął na ppe. Iceman już nigdy mnie nie odwiedzi, więc postanowiłem, że jeszcze raz wrócę do jednej z naszych ulubionych gier, czyli do Resident Evil.
Chciałem Wam napisać, że planuję platynę w tym tytule, ale na chwilę obecną nie wyobrażam sobie przejścia tego japońskiego survival horroru tylko przy użyciu noża. Nie znaczy to wcale, że zrezygnuję z mojego ambitnego planu już na starcie. Przejście RE bez sejwu lub poniżej trzech godzin też wydają się ciekawymi wyzwaniami. Nigdy tego nie robiłem, a robienie czegoś pierwszy raz z moimi ulubionymi grami jest dobrym powodem, aby do nich wrócić.
Ciwas, wbiłeś kiedyś platynę z szacunku do drugiej osoby? Uważasz, że coś takiego jest w ogóle możliwe? Podobno każdy gracz gra tylko dla siebie. Ciekawe jakie to uczucie, gdy gra się dla kogoś innego? Może nadszedł w końcu czas, abym się o tym przekonał?
Wróćmy jednak do samej gry. Jestem dopiero na jej początku i niestety musiałem zmienić proporcję obrazu z 16:9 na 4:3, bo przy tej pierwszej obraz się rusza. Co to za statyczne tło, które nie jest w bezruchu? W sumie nieważne, i tak pokażę Wam pierwsze chwile z zremasterowanym remake'iem pierwszego Residenta, bo to jedna z tych gier, które wręcz ubóstwiam. Jednym z moich marzeń, gdy zapoczątkowałem ten cykl na ppe.pl, była rejestracja swoich poczynań w ulubionych grach. Kiedyś nie miałem do tego ani komputera, ani środków finansowych. Dziś do takich rzeczy wystarczy sama konsola.
Na poniższym filmiku zobaczycie Jill i Barry'ego, którzy chcą poinformować ich kapitana, Weskera, o krwiożerczym potworze. Gdy jednak nie udaje im się go znaleźć, to wpadają na najgłupszy z możliwych pomysłów, czyli się rozdzielają. Niby nie ma to żadnego sensu, ale przecież doskonale wiemy, że oparcie późniejszych serii Resident Evil na współpracy całkowicie zabiło to, co było jej wizytówką, czyli klimat totalnego zaszczucia w opustoszałych miejscach, które zwiedzaliśmy.
Strasznie się stęskniłem za jedną z najlepszych produkcji w dziejach Capcomu. Powiem Wam, że to wspaniałe uczucie móc podzielić się rozgrywką z tej gry po ponad dziesięciu latach, od kiedy grałem w nią pierwszy raz. Gdyby remake Resident Evil nie ukazał się na GameCubie, to bym pewnie nie kupił Kostki, a gdybym jej nie kupił, to nie poznałbym pewnie Samus Aran, Pikminów, wariactw z Eternal Darkness i rysunkowego Linka, który pływał po morzu niczym nieustraszony pirat. Dziś myślę, że jednak bardzo dobrze wtedy zrobiłem.
Teraz muszę sobie wszystko przypomnieć od nowa i spróbować zrobić rzeczy, których nigdy nie robiłem z pierwszą odsłoną cyklu, który do RE5 (+RE Revelations na 3DSa) stawiałem wśród najlepszych serii gier, z jakimi miałem kiedykolwiek styczność.
W pierwszej odsłonie serii, która spopularyzowała motyw zombie w grach wideo nie przeszkadzały mi ani kiepskie dialogi, ani nielogiczne zachowania bohaterów w sytuacjach zagrażających życiu. Przynajmniej człowiek mógł się skupić na walce o przetrwanie, na rozwiązywaniu zagadek, na podziwianiu przepięknych i niepowtarzalnych dwuwymiarowych teł oraz na odkrywaniu tajemnicy, co tak naprawdę wydarzyło się z członkami oddziału Bravo S.T.A.R.S. na obrzeżach Raccoon City.
W ten weekend zamierzam jeszcze zagrać w Wiedźmina 3, którego włączam praktycznie codziennie oraz porobić brakujące zdjęcia w Life is Strange. Do następnego razu.
Jednak dobrze się stało, że wrzuciłem tą topkę jrpgów na portal. Wiedziałem, że czytelnicy od razu zwrócą uwagę na brak jakiegokolwiek Suikodena w moim zestawieniu.
Powoli zaczynam dostrzegać przyczyny ich zdziwienia.
Nie spodziewałem się, że pierwsza odsłona serii ma taką świetną muzykę w stosunku do ogranej wcześniej przeze mnie Czwórki. Powiem więcej, ta muzyka tak bardzo przypadła mi do gustu, że z miejsca stała się jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych, jakie słyszałem w jrpgach. Tego nie powstydziliby się nawet najlepsi kwadratowi kompozytorzy. Praktycznie każda kolejna kompozycja muzyczna w tym klasyku jest jak uczta dla ucha. Jest niczym woda dla człowieka, który zgubił się na pustyni lub jak raj dla kogoś, kto pragnął całe życie przeżyć coś pięknego.
Suikoden zaczął się dla mnie dopiero wtedy, gdy zobaczyłem do jakich okrucieństw jest zdolna Armia Imperium. Nie mogłem być częścią instytucji, która ma za nic ludzkie życie moich kompanów i woli zbierać tzw. Prawdziwe Runy. W posiadaniu jednego z nich był Ted, który został straszliwie potraktowany przez swych mocodawców. Postanowił, że jedynym dla niego wyjściem jest powierzenie mi Runy Pożerającej Dusze.
Po tym wydarzeniu stałem się poszukiwanym rebeliantem, który prędzej lub później wpadłby w ręce imperialnego oprawcy. Gdyby nie spotkanie z przebiegłym cwaniakiem o imieniu Viktor, byłoby po mnie. Zawsze lubiłem ludzi, którzy nie myślą konwencjonalnie. Jednak Viktora cenię najbardziej za to, że poznał mnie z Odessą Silverberg, przywódczynią Armii Wyzwoleńczej, która przysięgła obalić Imperium.
Od razu zauważyłem, że jest zbyt łatwowierna, ale jej stwierdzenie, które usłyszałem od niej podczas naszej nocnej rozmowy, że odwracanie się od tego, co się widzi i czuje jest grzechem bardzo przypadło mi się spodobało. Na jej barkach spoczywało marzenie o wolności wielu ludzi. Powoli zaczęła się więc obawiać, czy podoła takiemu wyzwaniu. Powiedziała mi jeszcze coś bardzo ważnego, a mianowicie to, że posiadam w oczach siłę, która zbliża do siebie ludzi. Chciałem ją lepiej poznać, bo wydała mi się kimś fascynującym. Odessa miała piękne serce, o czym bardzo szybko miałem się przekonać. Postanowiła oddać życie za bezbronne dziecko podczas niespodziewanego ataku na kryjówkę ruchu oporu. Gdy gasła, ze smutkiem w oczach wyznała, że nigdy nie zobaczy wolności, o której marzyła, więc niech przynajmniej ja ją zdobędę. Kiedy poprosiła mnie, żebym wrzucił jej umierające ciało do ścieków, żeby żaden człowiek, który wierzy w wyzwolenie słabych i uciśnionych nigdy nie dowiedział się o jej strasznym losie, nie miałem odwagi spełnić jej prośby. Była zbyt czysta i zbyt delikatna, aby splugawić ją w ten sposób. Chciałem umrzeć, walcząc u jej boku w jej ostatnich chwilach.
Nie udało mi się jej obronić. Musiałem uciekać. Tylko w ten sposób mogłem spełnić jej ostatnią prośbę o powiadomieniu o jej śmierci niejakiego Mathiu.
Mathiu okazał się być byłym imperialnym chirurgiem, który osiadł w spokojnej wiosce, gdzie troszczył się o miejscowe dzieci. Z wojną, która nie oszczędza nikogo, nie chciał mieć nic do czynienia. Na wieść o śmierci Odessy zareagował złością. Stwierdził tylko, że w końcu spotkało ją to, co było nieuniknione i że jej zabawa w ruch oporu okazała się głupotą.
Uważał się za kogoś lepszego od niej, za kogoś, kto nie straciłby życia, walcząc o takie bzdurne ideały. Jednak, gdy w jego wiosce pojawiło się wojsko Imperium i zażądało współpracy, to znalazł się w potrzasku. Nie chciał nawet myśleć o współpracy z wojskiem, ale gdy poczęto mu grozić śmiercią małych dzieci, to nawet i on zaczął mieć wątpliwości.
To był mój moment. Rozwiązałem tą sytuację po swojemu, dzięki czemu lekarz mógł na chwilę odsapnąć. Choć go uratowałem, to brzydziłem się jego tchórzostwem. Każdy potrafi mówić, co mu ślina na język przyniesie, ale gdy dochodzi co do czego, to kończy się nie na działaniach a na pustych frazesach,
Chwilę potem dowiedziałem się, że Mathiu jest bratem zmarłej Odessy. Szybko zrozumiałem dlaczego traktowała go jak obcą osobę. Dla kogoś kto nie ma krztyny lęku w sercu bycie tchórzem jest najgorszą zbrodnią. Mathiu nie przyjął kolczyka Odessy, który miałem mu podarować, wykonując ostatnie życzenie zmarłej. Polecił mi go zatrzymać, żeby przypominał mi, że nieszczęsna bojowniczka o wolność jako pierwsza dostrzegła we mnie potencjał.
Następnie dowiedziałem się, że same dobre chęci nie wystarczą w konfrontacji z Imperium. Do tego potrzeba armii. Udałem się więc na wyspę, którą miałem uczynić swoją bazą do realizacji moich dalekosiężnych celów.
Żeby jednak stać się panem owej wyspy, musiałem wpierw stoczyć morderczy bój z rezydującym tam smokiem, przez którego cała okolica została spowita we mgle.
Nie była to łatwa konfrontacja. Jego przerażający oddech i potężne uderzenia szybko dały mi do zrozumienia, że walczę z potężną bestią pełną majestatu. Do dziś nie wiem jak go pokonałem, biorąc pod uwagę, że bardzo szybko połowa składu mojej drużyny straciła przytomność i musiałem walczyć o przetrwanie połową drużyny.
Jednak w końcu się udało i teraz mam zamiar wcielić w szeregi swojej kompanii tylu sojuszników, ilu zdołam.
Jednym z nich jest dziewczyna o imieniu Cleo, która jest zawsze w złym humorze po wstaniu z łóżka, ale jest wobec mnie lojalna i pójdzie za mną wszędzie.
Innym moim sojusznikiem jest twardogłowy Gremio, który walczy przy użyciu siekiery. Ciągle nazywa mnie młodym paniczem. On nie był tak łatwy do przekonania do moich racji jak waleczna dziewczyna. Ród, z którego się wywodzę miał zobowiązania wojskowo-polityczne, więc z początku nie chciał słyszeć o byciu rebeliantem poszukiwanym listem gończym, jednak gdy na własne oczy zobaczył niecne czyny naszych mocodawców, to i jemu przestało to odpowiadać.
Właśnie takich ludzi potrzebuję.
Zanim jednak zacząłem swoje eskapady krajoznawcze musiałem zrobić coś z pozoru nieistotnego. Musiałem nazwać nasz zamek. Wysłuchałem propozycji od innych, ale żadna z nich nie przypadła mi do gustu. Pierwsze co przyszło mi do głowy, to Kwadratowy Zamek lub W co gracie w weekend, ale i one wydawały mi się niestosowne. Potrzebowałem nazwy zamku, która zawsze będzie przypominać mi o moim celu. Potrzebowałem czegoś, co każdemu mojemu sojusznikowi uzmysłowi dokąd zmierzamy i co musimy zrobić. Potrzebowałem nazwy, która będzie budzić trwogę w sercach imperialistów, gdy tylko ją usłyszą. Nazwałem nasz zamek Zamkiem Odessy, bo to jedyna nazwa, która spodobała mi się na tyle, by jej nie odrzucić. Wszyscy muszą wiedzieć dla kogo będziemy walczyć i jakie idee będą nas prowadzić.
Final Fantasy VIII (PSone, Squaresoft, 1999r.)
Tydzień temu napisałem nieprawdę o FFVIII. Okazało się, że łączny czas, jaki spędziłem z Ósemką to już prawie 600 godzin (więcej czasu spędziłem tylko z FFX, z którym spędziłem ponad 2000 godzin oraz z FFXII, z którym bawiłem się łącznie ok. 800 godzin).
Przy pierwszym przejściu FFVIII spędziłem z nią 160 godzin. Przy drugim przejściu jrpga Squaresoftu, znacznie ważniejszym, bo poczułem wtedy smak zwycięstwa nad Ultimą i Omegą, było to już 360 godzin. Jak się jednak okazuje, to nie wszystko. Kiedyś postanowiłem przejść ten tytuł trzeci raz, tym razem na PS3, gdzie nie musiałem martwić się o miejsce do zapisu stanu gry na karcie pamięci, bo tam mogę ich mieć nieskończoną ilość. Wszystko skończyło się na 73 godzinach. Postanowiłem wykorzystać teraz tego sejwa.
Po co w ogóle wróciłem do Ósemki? Powód jest niezwykle prosty. Krzychu007, jeden z moich ulubionych czytelników, ma urodziny w tym miesiącu. Mógłbym oczywiście złożyć mu życzenia, o których przypomni mi Facebook i udawać wielkiego kolegę. Problem ze mną jest jednak taki, że nie mam pamięci do takich rzeczy, a poza tym nie lubię być kolegą na pokaz.
Postanowiłem w ramach mojego prezentu ograć jego ulubionego Finala zanim skończy studia i pójdzie w świat realizować swoje marzenia i co nieco o nim napisać.
Nikt mi nigdy nie obiecywał, że będzie czytał mojego bloga do końca życia, ale że mam jeszcze jakichś czytelników, to chcę zrobić coś, co będą dobrze wspominać, nawet jeśli to będzie tylko jedna osoba.
W FFVIII jestem obecnie na drugiej płycie. Ogrodowi Balamb, którego wychowankiem jest Squall grozi zagłada, więc protagonista i jego kompani próbują coś z tym zrobić. Do Ogrodu zmierzają rakiety, ale jest nadzieja, okazuje się bowiem, że Cid Kramer, opiekun ogrodu, ma plan, od którego powodzenia zależy los wszystkich uczniów. Zanim ogród stał się ogrodem był kiedyś schronem. Muszę zatem spróbować użyć tego fortelu. To moja ostatnia i najmocniejsza karta przetargowa w grze o przetrwanie.
Nie pozwolę zniszczyć mojego domu, w którym spotkałem miłość swojego życia, nieporadnie z nią tańczyłem, ukończyłem wszystkie testy wiedzy, dzięki czemu osiągnąłem najwyższą, trzydziestą rangę SeeD i otrzymuję z tego powodu sowite wynagrodzenie. Oj, nie, jeśli ktoś zniszczy mój ogród to stanę się kolejnym złym NasienieM jak Seifer. Nie pozwolę na to. Jeśli te rakiety naprawdę tu dolecą, to z kim będę grał w karty?
Resident Evil (PS4, Capcom, 2015r.)
Iceman zawsze był dobrym duchem w pierwszych odsłonach w co gracie w weekend. Był znajomym Irona, z którym często dyskutował oraz moim częstym gościem. Fascynowała go Formuła 1, w szczególności zaś fiński kierowca Kimi Raikkonen, którego przydomek przyjął na ppe. Iceman już nigdy mnie nie odwiedzi, więc postanowiłem, że jeszcze raz wrócę do jednej z naszych ulubionych gier, czyli do Resident Evil.
Chciałem Wam napisać, że planuję platynę w tym tytule, ale na chwilę obecną nie wyobrażam sobie przejścia tego japońskiego survival horroru tylko przy użyciu noża. Nie znaczy to wcale, że zrezygnuję z mojego ambitnego planu już na starcie. Przejście RE bez sejwu lub poniżej trzech godzin też wydają się ciekawymi wyzwaniami. Nigdy tego nie robiłem, a robienie czegoś pierwszy raz z moimi ulubionymi grami jest dobrym powodem, aby do nich wrócić.
Ciwas, wbiłeś kiedyś platynę z szacunku do drugiej osoby? Uważasz, że coś takiego jest w ogóle możliwe? Podobno każdy gracz gra tylko dla siebie. Ciekawe jakie to uczucie, gdy gra się dla kogoś innego? Może nadszedł w końcu czas, abym się o tym przekonał?
Wróćmy jednak do samej gry. Jestem dopiero na jej początku i niestety musiałem zmienić proporcję obrazu z 16:9 na 4:3, bo przy tej pierwszej obraz się rusza. Co to za statyczne tło, które nie jest w bezruchu? W sumie nieważne, i tak pokażę Wam pierwsze chwile z zremasterowanym remake'iem pierwszego Residenta, bo to jedna z tych gier, które wręcz ubóstwiam. Jednym z moich marzeń, gdy zapoczątkowałem ten cykl na ppe.pl, była rejestracja swoich poczynań w ulubionych grach. Kiedyś nie miałem do tego ani komputera, ani środków finansowych. Dziś do takich rzeczy wystarczy sama konsola.
Na poniższym filmiku zobaczycie Jill i Barry'ego, którzy chcą poinformować ich kapitana, Weskera, o krwiożerczym potworze. Gdy jednak nie udaje im się go znaleźć, to wpadają na najgłupszy z możliwych pomysłów, czyli się rozdzielają. Niby nie ma to żadnego sensu, ale przecież doskonale wiemy, że oparcie późniejszych serii Resident Evil na współpracy całkowicie zabiło to, co było jej wizytówką, czyli klimat totalnego zaszczucia w opustoszałych miejscach, które zwiedzaliśmy.
Strasznie się stęskniłem za jedną z najlepszych produkcji w dziejach Capcomu. Powiem Wam, że to wspaniałe uczucie móc podzielić się rozgrywką z tej gry po ponad dziesięciu latach, od kiedy grałem w nią pierwszy raz. Gdyby remake Resident Evil nie ukazał się na GameCubie, to bym pewnie nie kupił Kostki, a gdybym jej nie kupił, to nie poznałbym pewnie Samus Aran, Pikminów, wariactw z Eternal Darkness i rysunkowego Linka, który pływał po morzu niczym nieustraszony pirat. Dziś myślę, że jednak bardzo dobrze wtedy zrobiłem.
Teraz muszę sobie wszystko przypomnieć od nowa i spróbować zrobić rzeczy, których nigdy nie robiłem z pierwszą odsłoną cyklu, który do RE5 (+RE Revelations na 3DSa) stawiałem wśród najlepszych serii gier, z jakimi miałem kiedykolwiek styczność.
W pierwszej odsłonie serii, która spopularyzowała motyw zombie w grach wideo nie przeszkadzały mi ani kiepskie dialogi, ani nielogiczne zachowania bohaterów w sytuacjach zagrażających życiu. Przynajmniej człowiek mógł się skupić na walce o przetrwanie, na rozwiązywaniu zagadek, na podziwianiu przepięknych i niepowtarzalnych dwuwymiarowych teł oraz na odkrywaniu tajemnicy, co tak naprawdę wydarzyło się z członkami oddziału Bravo S.T.A.R.S. na obrzeżach Raccoon City.
W ten weekend zamierzam jeszcze zagrać w Wiedźmina 3, którego włączam praktycznie codziennie oraz porobić brakujące zdjęcia w Life is Strange. Do następnego razu.
Komentarze
Prześlij komentarz